Na marne. Генрик Сенкевич

Na marne - Генрик Сенкевич


Скачать книгу
gdzie zbierali się studenci. Okoliczności istniały takie, że nie można było żyć z całem miejscowem towarzystwem. Już to tam owe rożne koterye miejskie niechętnie u siebie widziały młodzież, którą dopiero przyszłość miała wyrobić na ludzi. Z jednej strony brak statku, gwałtowność słowa, buta i inne przyrodzone zwykle młodości cechy, nie bardzo chciały się giąć do form towarzyskich; z drugiej, prowincya dostarczała swojskiego żywiołu tylko w czasie zimy lub kontraktów; – jakoś więc uniwersytet zawiązał się w ciało zamknięte w sobie, żyjące życiem książkowem w dzień, klubowem w nocy. Z wielu nawet powodów było to więcej dobrze, niż źle, bo jakkolwiek młodzież wychodziła nieotarta w świecie, za to żartka i do czynów pochopna; ludzi znudzonych i przeżytych między niemi, tak jakby, nie bywało.

      Nasi znajomi przeszli szybko środek ulicy, kierując się ku oświetlonym oknom klubowego domu. Po pod światło księżycowe można było odróżnić szeroką i silną postać Szwarca, obok zgarbionych pleców i wielkiej głowy Gustawa. Ten ostatni biegł nieco naprzód, rozmawiając z Józefem lub z sobą na przemiany; następnie zatrzymał się pod oknem, a ująwszy się za gzymsy i podciągnąwszy w górę, jął pilnie rozpatrywać wnętrze kawiarni; wreszcie spuścił się na dół i, otarłszy kolana z wapna, zawołał:

      – Nie ma.

      – Kogo?

      – Albo już była, albo wcale nie przyjdzie.

      – Kto taki?

      – Która godzina?

      – Po 10-ej. Kogo upatrywałeś przez okno?

      – Wdowy.

      – Wdowy? któż to jest?

      – Boję się, czy nie chora.

      – Znajoma twoja?

      – Oczywiście. Gdybym jej nie znał, tobym się nią nie zajmował.

      – No, to jasne – odpowiedział Szwarc; chodźmy.

      Przycisnął klamkę drzwi: weszli.

      Gorąca a dymna atmosfera owiała ich. W perspektywie wnętrza sali widniały rożnego wieku twarze, po części obce dla Szwarca. Między kłębami dymu, zaciemniającemi światło kinkietów i wybuchami śmiechu, błąkały się tony fortepianu, jakby zmęczone a niedbałe; wtórowała im gitara, na której od czasu do czasu brzdąkał wysoki, chudy młodzieniec, z przyciętemi przy samej skórze włosami i szramą na twarzy. Długiemi palcami bałamucił po strunach, a wielkie niebieskie oczy utopił w pułap, utonąwszy w zamyśleniu. Ten, który siedział przy fortepianie, ledwo wyszedł z dzieciństwa; cerę miał mleczną, włosy ciemne, zgarnięte ku tyłowi głowy, słodycz w czerwonych ustach, a smutek w oczach; był delikatny i wątłej budowy ciała a urodziwy. Widać, grał tu oddawna, bo już czerwone plamy na obu policzkach zwiastowały w nim wielkie zmęczenie. Tyłem do światła stało kilku Pińczuków, a wszystko chłopy jak dęby, a tak przytem chciwe na wszelaką gędźbę, że byle zagrano w klubie, obstępowali w koło grającego i ze zwieszonemi głowami słuchali muzyki, wzdychając lub radując się z nią razem. Inna młodzież siedziała na ławkach lub krzesłach; kilka młodych dziewcząt z rodzaju koników polnych, prześpiewujących lato, kręciło się tu i owdzie. Było gwarno; gdzie niegdzie brzękły kufle. W alkierzu obok sali grano zapamiętale w karty, a przez nawpół przytwarte drzwi widać było twarz jednego z grających: zapalał w tej chwili cygaro od stojącej na rogu stołu świecy, a przytłumiony lub wznoszący się chwilowo płomień oblewał od czasu do czasu ostre jego rysy. Bufetowa z doskonałą obojętnością przypatrywała się pod światło końcowi pióra, którym zapisywała dzienne wydatki; obok na stołku drzemała z cudowną równowagą jej pomocnica, a kot, siedzący na rogu stołu, otwierał czasami oczy i zamykał je z wyrazem godności i filozoficznego spokoju.

      Szwarc obrzucił wzrokiem zgromadzenie.

      – Ho! jak się masz Szwarc? – odezwało się kilka głosów.

      – Dobrze. Jak się wy macie.

      – Do nas na stałe?

      – Na stałe.

      – Przedstawiam go jako członka szanownego zgromadzenia klubowego. Ty zaś, wiedz raz na zawsze obowiązki: przychodzić tu codziennie; przywileje: nie wysypiać się nigdy po ludzku – chrypał Gustaw.

      – Jako członka? tem lepiej! Zaraz tu usłyszysz mowę… Hej tam, Augustynowicz, zaczynaj!

      Z drugiego pokoju, w którym grali w karty, wyszedł młody człowiek o przygarbionych plecach i prawie łysej głowie. Wyglądał szpetnie, rzucił czapkę na stół i, siadłszy na krześle, tak mówić zaczął:

      „Panowie! Jeżeli nie będziecie cicho, zacznę mówić uczenie, a wiem, moi drodzy, że nie ma nic dla was równie obmierzłego, jak wszelka uczoność. Wreszcie, na Jowisza! przyzwyczajacie się do życia parlamentarnego. Co to jest? Słyszę hałas? Cicho mi, cicho! Zaczynam mówić uczenie!”

      Jakoż, pod wpływem groźby, chwilę zapanowała cisza; mówca spogląda tryumfalnie i mówi:

      „Panowie! Jeśli zebraliśmy się tutaj, to nie na to, aby w samym tylko spoczynku szukać wspomnienia chwil przykrych (bardzo dobrze!). Powie mi ktoś, że zbieramy się tu codzień (bardzo dobrze!). Wszak ja tu codzień przychodzę i wcale tego zaprzeczać nie myślę – nie zaprzeczycie także, że dziś jestem! (oklaski; mówca promienieje i mówi dalej): Cicho! Jeślibym miał sądzić, że wszelkie moje usiłowania w celu nadania celowości naszym zebraniom, odbite od lekkomyślności ogólnej, bo mogę ją nazwać ogólną (można! można!), niekierowane prądem zgody powszechnej, rozdrabniając w samym nawet zbiorze (uważcie panowie: w zbiorze) jednolite usiłowania pojedyńczych, jeżeli dążności, oznamionowane prawidłowym celem zjednoczenia luźnych myśli w jakąś organiczną całość, nie zejdą nigdy z pola marzeń na realniejsze pole działania, tedy ja pierwszy, panowie, a ręczę, że i wielu innych ze mną zgodzi się na zaprzeczenie sensu dotychczasowemu sposobowi naszego bytu, (oklaski!) i przedsięweźmie inne środki (tak! tak!), obowiązujące, jeżeli już nie wszystkich, to wybranych” (oklaski).

      – Co to znaczy? – spytał Szwarc.

      Gustaw ruszył ramionami.

      – Mowa.

      – W jakim celu?

      – Ale cóż to kogo obchodzi!

      – Co to za jeden?

      – Nazywa się Augustynowicz. To dobra głowa, ale w tej chwili jest pijany, słowa mu się plączą: wie jednak, czego chce i dalibóg ma racyę!

      – Czegóż chce?

      – Żebyśmy się tu daremnie nie schodzili, żeby zebrania nasze miały jakiś cel, ale śmieją się i z celu i z mowy. Zresztą, z konieczności pociągnęłoby to za sobą rozbrat ze swobodą i spoczynkiem, które dotychczas w tych zebraniach panowały.

      – A jakiż cel chce im nadać Augustynowicz?

      – Literacki, naukowy.

      – Dobrzeby było.

      – Powiedziałem, że ma racyę i gdyby kto inny proponował, rzeczby może przeszła.

      – No, a on?

      – Na wszystkiem, czego się dotknie, zostawia ślady własnej śmieszności i poniżenia. Strzeż się Szwarc! tyś wprawdzie w niczem, ile cię znam, do niego niepodobny, ale tu każdemu nie w ten, to w inny sposób noga może się pośliznąć…

      Gustaw powiódł zamglonemi oczyma po Augustynowiczu, ruszył ramionami i mówił dalej:

      – Dziwnie się los składał na tego człowieka. Mówiłem ci: to zbiór wszelkich zdolności a małego charakteru, wyniosłych chęci a nędznych czynów – wieczny rozbrat! Niema w nim żadnej równowagi między żądaniem a siłą, dlatego marnuje się.

      Tymczasem zbliżyło się kilku znajomych Szwarca; przy kuflu pogawędka stała


Скачать книгу