Fabryka Absolutu. Karel Čapek
się? – wyrwało się Markowi.
– Gdzie tam! Jest widać tak wytrenowany w sprawach Absolutu, albo też jest z niego jeszcze piekielniejszy ateista niż z ciebie. Nie wiem tego. Ale po trzech dniach przybiegł do mnie i powiada, że z katolickiego stanowiska nie może być o żadnym Bogu mowy, że kościół odrzuca stanowczo hipotezę panteistyczną jako heretycką. Jednym słowem, że tu nie ma żadnego legalnego Boga, popartego autorytetem kościoła i że jako ksiądz musi uważać wszystko za oszustwo, fałsz i kacerstwo. Bardzo rozsądnie gadał ten pater.
– Więc on tam nie wyczuł żadnych nadnaturalnych zjawisk?
– Wszystko tam przeżył: oświecenie, czynienie cudów, ekstazę, wszystko. On nie twierdzi, że te rzeczy się tam nie dzieją.
– No więc proszę cię, jak on to objaśnia?
– Nijak. Powiada, że kościół niczego nie objaśnia, ale nakazuje, albo zakazuje. Jednym słowem ani myśli kompromitować kościoła jakimś nowym niedoświadczonym bóstwem. Tak go przynajmniej zrozumiałem…– Czy wiesz, że kupiłem ten kościół, co jest na Białej Górze?
– Na co ci kościół?
– Jest najbliżej Brzewnowa. Trzysta tysięcy zapłaciłem, człowieku. Zaproponowałem go Absolutowi tam w piwnicy, ustnie i na piśmie, aby się do niego przeprowadził. Jest to całkiem ładny barokowy kościół. Prócz tego z góry oświadczyłem się z gotowością każdej potrzebnej adaptacji. I rzecz dziwna, o parę kroków od kościoła pod policyjnym numerem 457 zdarzył się onegdaj bardzo ładny przypadek ekstazy z pewnym instalatorem, ale w kościele nic cudownego, nic i nic! Jeden przypadek zdarzył się aż w Wokowicach17, dwa nawet w Kosirzach18. W radiostacji petrzyńskiej wybuchła wprost epidemia religijna: wszyscy radiotelegrafiści, którzy tam pracują, rozsyłali, ot tak sobie, do całego świata ekstatyczne depesze, niby jakąś nową ewangelię. Że niby Bóg schodzi znowu na świat, aby go odkupić i tam dalej w tym guście. Pomyśl, co za kompromitacja! Postępowa prasa bije w ministerstwo poczt i telegrafów, aż paździory lecą. Krzyczy, że klerykalizm wysuwa rogi i głosi podobne dyrdymałki. Nikt dotychczas ani się domyśla, że ma to związek z Karburatorem. Wiesz, Marku – dodał Bondy szeptem – coś ci powiem, ale to wielki sekret: tydzień temu przytrafiło się coś naszemu ministrowi wojny.
– Jakiemu ministrowi? – krzyknął Marek.
– Cicho! Ministrowi wojny. Doznał nagłego oświecenia w swej willi w Dejwicach19. Nazajutrz zwołał praski garnizon i przemawiał do niego o wiecznym pokoju, a żołnierzy namawiał do męczeństwa. Oczywiście, musiał natychmiast ustąpić. W gazetach pisali, że nagle zachorował. Takie rzeczy się dzieją, kolego!
– Więc nawet już w Dejwicach? – zasmucił się inżynier Marek. – Ależ to straszne, mój Bondy, jak to się szybko rozłazi!
– Niezmiernie szybko – zgodził się prezes Bondy. – Jakiś człowiek przewiózł sobie z tej zakażonej ulicy Mixa pianino aż na Pankrac20. Po dwudziestu czterech godzinach cały dom był pełen Absolutu i…
Prezes nie dokończył. Do pokoju wszedł służący i zameldował wizytę biskupa Lindy. Marek chciał szybko zwiać, ale Bondy przytrzymał go siłą i rzekł:
– Siedź i bądź cicho. Ten biskup to bardzo szarmancki pan.
Właśnie w tej chwili wchodził biskup Linda. Był to niski, wesoły pan, w złotych okularach i ze szpasowną buzią, którą po księżemu układał w zgrabny dziecięcy zadeczek. Bondy przedstawił mu Marka jako właściciela nieszczęsnej brzewnowskiej piwnicy. Biskup z rozkoszą zacierał ręce, podczas gdy inżynier Marek wściekle wymrukiwał wyrazy o tym, jak mu strasznie przyjemnie. Na jego twarzy bardzo wyraziście malowało się wyzwanie: całuj psa w nos, klecho! Biskup ułożył buzię w ciup i zwrócił się do prezesa Bondy'ego.
– Panie prezesie – zaczął bardzo żywo, po byle jakim wstępie – przybywam do pana w sprawie bardzo delikatnej. Bardzo delikatnej – powtórzył po smakoszowsku. – Omawialiśmy pańską sprawę w konsystorzu. – Jego Eminencja, nasz arcypasterz, jest skłonny załatwić tę całą rzecz możliwie dyskretnie. Rozumie pan, mówię o tej nieprzystojnej sprawie z cudami. Pardon, nie chcę urażać uczuć pana… pana właściciela, który…
– Proszę się nie krępować – machnął Marek ręką.
– Jednym słowem chodzi o cały ten skandal. Jego Eminencja wyraził się, że ze stanowiska rozumu i wiary nic nie jest tak gorszące, jak owo bezbożne, a nawet bluźniercze naruszenie praw przyrody…
– Przepraszam – zawołał Marek żywo dotknięty – prawa przyrody pozostawcie panowie łaskawie nam. My się także nie wtrącamy do waszych dogmatów.
– Bardzo się pan myli – odpowiedział biskup ochoczo. – Bardzo! Wiedza bez dogmatów jest tylko kupą wątpliwości. Jeszcze gorsze jest to, że wasz Absolut nie zgadza się z prawami kościoła. Przeczy nauce o sakramentach. Nie szanuje tradycji kościelnej. Bardzo poważnie narusza dogmat Trójcy Świętej. Nie liczy się z apostolskim następstwem kleru, nie poddaje się nawet kościelnym egzorcyzmom. I tak dalej. Jednym słowem zachowuje się w sposób, który musimy potępić.
– No – no – wtrącił się prezes Bondy pojednawczo. – Jak dotąd zachowuje się Absolut dość… przyzwoicie.
Pan biskup ostrzegawczo podniósł palec.
– Jak dotąd. Ale nie wiemy, jak będzie zachowywał się w przyszłości. O cóż chodzi, panie prezesie? Panu chodzi o to, aby nie było zgorszenia. Nam także. Pan chciałby, jako człowiek praktyczny, zlikwidować wszystko dyskretnie. My, jako zastępcy i słudzy Boga chcemy tego samego. Nie możemy dopuścić do powstania jakiegoś nowego Boga, czy nawet do powstania jakiejś nowej religii.
– Chwałaż Bogu – ulżył sobie pan Bondy. – Od razu wiedziałem, że się z sobą doskonale porozumiemy.
– Wybornie – zawołał pan biskup, połyskując w uszczęśliwieniu okularami. – Tylko się porozumieć? Czcigodny konsystorz postanowił, że ze względu na interesy kościoła zgodziłby się ewentualnie na przejęcie patronatu nad tym waszym… ehm… hmm… Absolutem, który manifestowałby się nieco łagodniej, nie tak burzliwie i powiedzmy, tylko sporadycznie, mniej więcej tak jak w Lourdes. Inaczej angażować się nie możemy.
– Dobrze – przyświadczył Bondy. – A dalej?
– Dalej – wywodził biskup – żeby się Absolut wyrabiało tylko z węgla wykopanego w Małych Swiętoniowicach. Jak pan raczy wiedzieć, jest to cudowne miejsce kultu mariańskiego, tak że być może przy pomocy tamtejszego węgla założymy pod numerem 1651 w Brzewnowie przybytek kultu mariańskiego.
– Zakładajcie – zgadzał się Bondy. – Czy jeszcze coś?
– Po trzecie zobowiążecie się panowie, że na żadnym innym miejscu nie będzie się Absolutu wyrabiało.
– Co znowu? – podskoczył prezes Bondy. – A nasze Karburatory?
– Nie będą nigdy wyrabiane, prócz jedynego brzewnowskiego, który będzie majątkiem kościoła świętego i w jego rozporządzeniu.
– Nonsens! – zastrzegał się G. H. Bondy. – Karburatory będą wyrabiane. W pierwszym półroczu tysiąc dwieście. Przed upływem roku dziesięć tysięcy. Tak dalece jesteśmy już urządzeni.
– A ja wam powiadam – rzekł biskup z cichą słodyczą – że po roku nie będzie w robocie ani jednego Karburatora.
– Czemuż to?
– Ponieważ ani ludzkość wierząca, ani niewierząca nie może
17
18
19
20