Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont
pruskie bydlę! – mówił z nienawiścią.
– Aż tak? Zaczyna być interesującym.
– Daj spokój o tym chamie. A może Bernard Endelman podoba ci się?
– Żydziak! – szepnęła pogardliwie.
– A, jakiż ze mnie niedomyślny. Przecież tyś się wychowywała w Warszawie, żyłaś tam w polskich sferach i przeszłaś przez wszystkie warszawskie kółka i saloniki, to jakże mogą podobać ci się Żydzi lub łódzcy ludzie! – wołał ironicznie. – Przywykłaś do studentów rozczochranych, do tej deklamującej radykalii, oczekującej na spadek i na synekury biurowe, do tej wykwintnej atmosfery blagi i wspólnego obełgiwania się na wzniosły, szlachetny sposób. Ha, ha, ha, ja to przechodziłem i ile razy sobie wspomnę tamte czasy i tamtych ludzi umieram ze śmiechu.
– Daj spokój, Moryc. Mówisz z goryczą, więc nie bez stronności, nie chcę słuchać – wołała prędko, dotknięta bardzo, bo istotnie całym sercem jeszcze żyła w tamtej sferze, pomimo że od dwóch lat już mieszkała przy ojcu w Łodzi.
Wyszła i ukazała się po chwili już ubrana do wyjścia.
Zaraz też wyszli.
Otwarty powozik bardzo elegancki, czekał przed bramą.
– Dojedź tylko do Nowego Rynku, tam nie ma takiego błota, to pójdę pieszo.
Konie ruszyły ostro.
– A swoją drogą, ty mnie dziwisz, Mela.
– Czym?
– Tym właśnie, że jesteś taką – nie Żydówką. Ja znam nasze kobiety dobrze, ja je umiem cenić i cenię, ale je znam, one nie biorą takich różnych książkowych rzeczy na serio, jak ty je bierzesz. Znasz Adę Wasereng? ona tak samo żyła w Warszawie i w tych samych sferach, co ty, tak samo się zapalała do wszystkiego, tak samo była czynną we wszystkim, tak samo ze mną kłóciła się o równość, o wolność, o cnotę, o ideały.
– Ja się z tobą nie kłócę o to wszystko – przerwała mu prędko.
– Prawda, ale pozwól mi skończyć; otóż była najidealniejszą idealistką, ale jak wyszła za swojego Rosenblatta, to o wszystkich głupstwach zapomniała, idealizm to nie była jej specjalność.
– Tobie się to podoba?
– Mnie się to właśnie podoba, bo jak miała czas, to się bawiła w poezje, dlaczego nie miała się bawić, to dobrze jest widziane w polskich domach, nadaje pewien modny ton, no i nie jest tak nudne, jak chodzenie po teatrach i balach.
– Więc jesteś przekonany, że to tylko dla zabawy?
– Do Polek, ani do ciebie tego nie stosuję, to inny gatunek, ale do Żydówek – tak, wiem z pewnością. Pomyśl tylko, co je to wszystko może obchodzić? Mela, ja jestem Żyd, ja się tego nigdy i nigdzie nie wstydziłem, ani nie wypierałem, co za interes się wypierać! Mnie tak samo nic nie obchodzi poza moim własnym interesem, jak naszych wszystkich, bo ja tego nie mam wprost we krwi. Masz, taki Borowiecki, to jest dziwny człowiek, to jest mój kolega z gimnazjum w Warszawie, mój kolega z Rygi, mój przyjaciel, my razem mieszkamy tyle lat, mnie się zdawało, że go znam, że to nasz człowiek. On ma ostre pazury, on jest zupełnie człowiek łódzki, on lepszy macher niż ja, a on czasem zrobi coś takiego, czego ja nie rozumiem, czego żaden z naszych nie zrobi; on jest Lodzermensch, a on pomimo to ma różne takie bziki ideowe, utopijne marzenia, dla których gotów jest dać rubla, jak ma dwa przy sobie, a dla których ja bym dał dziesiątkę, jakby się już nie można wykręcić, ja…
– Do czego prowadzisz? – przerwała mu znowu, dotykając parasolką stangreta, żeby przystanął.
– Że ty masz właśnie w sobie coś takiego, co mają oni, Polacy.
– Czy to czasem nie nazywa się duszą – powiedziała wesoło, wyskakując na trotuar.
– To za duży szemat.
– Pójdziemy Średnią, chcę się przejść trochę.
– Najbliżej będzie dojść do Widzewskiej, a stamtąd do Cegielnianej.
– Wybierasz krótsze, żeby prędko odbyć pańszczyznę.
– Wiesz przecie, Mela, że ja z wielką przyjemnością ci towarzyszę.
– Czy dlatego, że tak cierpliwie słucham?
– Tak, a i dlatego, że jesteś bardzo ładna z tą ironią na ustach, bardzo ładna.
– Komplement twój jest mniej piękny, bo tak en gros88 podany.
– Lubisz warszawskie en detaile89, a na krótkie terminy i z dobrem żyrem.
– Wystarczy dobre wychowanie i uczciwość.
– Ale pomimo to nie zaszkodzi się obwarować intercyzą – rzucił ironicznie, wciskając binokle.
– A, tuś doprowadził! – szepnęła niezadowolona.
– Chciałaś!
– Chciałam, żebyś mnie poprowadził do Róży przede wszystkim – podkreśliła zdanie.
– Ja bym cię wszędzie doprowadził, gdybyś zechciała! – zawołał, pokrywając pewne dziwne wzruszenie, jakie nim owładnęło, ostrym śmiechem.
– Dziękuję ci, Moryc, ale tam to mnie już kto inny doprowadzi – odpowiedziała dosyć ostro, zamilkła i patrzyła smutnie w ulicę strasznie błotnistą, po brudnych domach i twarzach licznych przechodniów.
Moryc także milczał, bo był zły na siebie, a więcej jeszcze na nią. Potrącał z gniewu przechodniów, zaciskał binokle i rzucał niechętne spojrzenia na jej bladą twarz, z ironią chwytał spojrzenia współczujące, jakimi obrzucała gromady oberwanych, wynędzniałych dzieci, bawiących się po bramach i trotuarach. Rozumiał ją nieco i dlatego wydała mu się bardzo naiwną, bardzo.
Irytowała go swoim głupim, polskim idealizmem, jak w myśli określał jej charakter, a równocześnie pociągała jego twardą, suchą duszę tą odrobiną uczucia i tą jakąś dziwną poezją wdzięku i dobroci, jaka wydzierała się z jej bladej twarzy, ze spojrzeń zadumanych, z całej postaci wysmukłej i bardzo harmonijnie rozwiniętej.
– Znudziłam cię, żeś zamilkł? – szepnęła po pewnym czasie.
– Bałem się przerywać milczenie, mogłaś myśleć wtedy o nader wielkich rzeczach.
– Bądź pewnym, że o daleko większych, niźli twoja ironia może dosięgnąć.
– Równocześnie zrobiłaś, Mela, dwa interesy, mnie dałaś szczutka90 i sama się pochwaliłaś.
– A chciałam tylko jedno – powiedziała z uśmiechem.
– Mnie uderzyć, prawda?
– Tak i zrobiłam to z przyjemnością.
– Ty mnie bardzo nie lubisz, Mela? – pytał trochę dotknięty.
– Nie, Moryc – kręciła głową i uśmiechała się złośliwie.
– Ale mnie i nie kochasz?
– Nie, Moryc.
– My robimy ładny kawałek flirtu – powiedział, zirytowany tonem jej odpowiedzi.
– Pomiędzy kuzynami powinno to uchodzić, bo do niczego nie obowiązuje.
Przystanęła, aby dać kilka groszy jakiejś kobiecie okręconej w łachmany, stojącej pod parkanem z dzieckiem na ręku i głośno
88
89
90