Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont

Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
czworo, to znowu niezadowolona.

      – Albert, nie gadaj!

      – Sza! sza! to są wasze interesy! – zakrzyknął Griinspan, prędko stawiając spodek na stole.

      – Ona nigdy i z niczego nie była zadowoloną, ona się ciągle kłóci ze mną.

      – Ja się nie mam kłócić! ja się nie mam o co kłócić, jak mi każe jeździć tymi zdechłymi końmi, z których się wszyscy śmieją.

      – Dobre są i takie, bogatsze od ciebie chodzą pieszo.

      – Ale ja chcę jeździć, mnie stać na porządne konie.

      – To sobie kup, mnie nie stać na inne konie!

      – Cicho Żydy! – zawołał Feluś, znowu kołysząc się w fotelu.

      – On zgłupiał do reszty, to potrzeba mieć pieniądze, żeby kupować! to potrzeba mieć za co, żeby kupić, co potrzeba? To Wulff pewnie co ma, kiedy stawia fabrykę, to Bernstein dużo ma, kiedy za całe sto tysięcy mebluje sobie dom? – wykrzykiwała, wodząc zdumionym wzrokiem po rodzinie.

      Albert odwrócił się do nich plecami i patrzył w okno.

      Kłótnia zawrzała na nowo i podnosiła się do maksimum, krzyczeli wszyscy razem, pochylali się nad stołem, bili w niego pięściami, wydzierali sobie z rąk papiery, kreśląc na ceracie coraz nowe cyfry, rzucali coraz ohydniejsze projekty i sposoby plajty, wymyślali sobie nawzajem, zrywali się od stołu, siadali znowu i krzyczeli; a wszystkim brody, twarze, usta i wąsy trzęsły się i drgały, porwane tymi cyframi, jakie można było zarobić, rozwścieczeni na tego głupca, który stał odwrócony plecami i ani chciał słuchać o plajcie.

      Nawet stary wyszedł ze swego pokoju i głośno dowodził; Regina, zmęczona wzruszeniem, siadła w fotelu i płakała spazmatycznie; Landau odrzucił ceratę i kawałkiem kredy pisał cyfry na stole, rzucając od czasu do czasu jakie słowo poważne, a Zygmunt Grünspan, rozczerwieniony, spocony, darł się najgłośniej, wołał, żeby się porozumieli i sprawdzał kolumny cyfr w wielkiej książce fabrycznej, jaką mu przyniosła Regina.

      Tylko Moryc nie brał udziału w krzykach, siedział pod palmą obok Fiszbina, który, wyciągnięty na fotelu, bujał się, palił cygaro i od czasu do czasu wołał:

      – Cicho, Żydy!

      – To nie jest wcale wesoła operetka – powiedział znużony Moryc i zaniechawszy już zupełnie interesu z Grünspanem, poszedł w głąb mieszkania szukać Meli.

      Zastał ją u babki, którą cała rodzina otaczała nadzwyczajną czcią i opieką.

      Babka siedziała w fotelu na kółkach, przy oknie. Była to blisko stuletnia staruszka, sparaliżowana i zupełnie zdziecinniała; twarz miała tak zeschniętą i pościąganą w fałdy, że wszelki wyraz znikł zupełnie – wisiał tylko kawał żółto-szarej skóry pofałdowanej, z której świeciły czarne, bez połysku, niby szklane paciorki, oczy. Na głowie miała czarną perukę, ubraną w rodzaj czepka z aksamitów kolorowych i koronek, jakie noszą Żydówki po małych miasteczkach.

      Mela łyżeczką dziecinną wlewała w zapadłe usta bulion; babka niby ryba otwierała i składała usta…

      Ukłonił się jej – przestała jeść, popatrzyła na niego martwo i zapytała głosem głuchym, jakby pochodził spod ziemi:

      – Kto to, Mela?

      Nie poznawała już nikogo, prócz najbliższych.

      – Moryc Welt, brat mojej matki, Welt – powtórzyła z naciskiem.

      – Welt, Welt! – mełła w bezzębnych szczękach i otworzyła szeroko usta do bulionu, który znowu podawała Mela.

      – Kłócą się jeszcze?

      – Sądny dzień się zrobił.

      – Biedny ten Albert.

      – Żałujesz go?

      – Jakże, nie pozwala mu być człowiekiem własna nawet żona i rodzina. Regina mnie wprost przeraża swoim handlarstwem – westchnęła smutnie.

      – Powinien być dobrym fabrykantem. On trochę chory na idealizm, ale po pierwszej plajcie, niech tylko na niej dobrze zarobi, to się wyleczy.

      – Ja nie rozumiem ani ojca, ani wujów, ani ciebie, ani Łodzi. We mnie się wszystko burzy, patrząc na to, co się tutaj dzieje.

      – Cóż się dzieje? dobrze się dzieje, robią się pieniądze i basta.

      – Ale jak, jakimi sposobami!

      – To wszystko jedno; sposób dostania rubla nie zmniejsza jego wartości.

      – Jesteś cynik – szepnęła jakby z wyrzutem.

      – Jestem tylko człowiek, który nie wstydzi się nazywać rzeczy po imieniu.

      – Dajmy pokój, jestem tak zdenerwowaną, że brak mi sił nawet do kłótni.

      Skończyła karmienie babki, poprawiła poduszki, jakimi była obłożona i pocałowała ją w rękę.

      Stara przytrzymała ją lekko, pogłaskała wyschniętymi niby u szkieletu palcami po twarzy i zapytała znowu tak samo, patrząc na Moryca.

      – Kto to? Mela.

      – Welt, Welt! Chodź Moryc na chwilę do mnie, jeśli masz czas.

      – Mela, ja przecież dla ciebie miałbym zawsze czas, jeślibyś tylko zechciała.

      – Welt, Welt! – powtarzała stara głucho, otworzyła usta i zapatrzyła się martwym wzrokiem w okno, za którym widniały mury fabryki.

      – Moryc, ja cię już prosiłam, nie komplementuj mnie.

      – Ty mi wierz, Mela, mówię szczerze, słowo uczciwego człowieka, że jak jestem z tobą, jak cię słyszę, jak patrzę na ciebie, to muszę nie tylko mówić inaczej, niż do innych kobiet, ale zaczynam czuć i myśleć inaczej. Ty masz w sobie taką dziwną miękkość, ty jesteś naprawdę kobietą. Mela, tu takich mało w Łodzi – mówił poważnie, przechodząc za nią do jej pokoju.

      – Odprowadzisz mnie do Róży? – zapytała, nic mu nie odpowiedziawszy.

      – Jeślibyś nie chciała, prosiłbym cię o to.

      Oparła czoło na szybie i patrzała na wróble, które rozszalałe tym pierwszym prawie wiosennym dniem marcowym, goniły się i biły po ogrodzie.

      – O czym myślisz? – zapytał po chwili cicho.

      – O Albercie, czy zrobi tak, jak postanowił, czy też tak, jak oni chcą.

      – Tak, z pewnością ogłosi upadłość i ułoży się z wierzycielami.

      – Nie, ja go znam i jestem tego pewna, że zapłaci.

      – Założę się z tobą, że będzie się układał.

      – A ja bym nie wiem, co dała, że nie zrobi.

      – Mela, Grosman ma swoje filozoficzne bziki, ma, ale poza tym on jest mądry człowiek, mogę postawić cały swój majątek, że więcej nie zapłaci, jak dwadzieścia pięć procent.

      – A ja bym bardzo, bardzo pragnęła, żeby było inaczej.

      – Przyszło mi na myśl, żeś ty powinna była wyjść za niego. Mela, dobralibyście się, nie mielibyście co jeść, ale bylibyście tak uczciwi, że pokazywaliby was w panoptikum.

      – Lubię go, ale za niego nie wyszłabym, to nie mój typ.

      – Któż jest w twoim typie?

      – Szukaj i zgaduj! – uśmiechnęła się znowu tym bladym, subtelnym uśmiechem.

      – Borowiecki,


Скачать книгу