Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont
już.
– Ja nie żałuję zupełnie. Będziesz dzisiaj w kolonii?
– Nie wiem, ponieważ w nocy wyjeżdżam z Łodzi.
– Wstąp, kłaniaj się paniom ode mnie i powiedz pani Stefanii, że będę u niej w sklepie jutro przed południem.
– A dobrze, ale za to ty kłaniaj się ode mnie pannie Rózi i powiedz Müllerowi także ode mnie, że jest błazen.
Uścisnęli sobie ręce i rozeszli się.
Moryc obejrzał się za nią, gdy już wchodziła do bramy pałacu Mendelsohnów i szedł do miasta.
Słońce już przygasało i zsuwało się za miasto, rozkrwawiając tysiące szyb łunami zachodu. Miasto cichło i przypłaszczało się w mrokach wieczoru; tysiące domów i dachów zlewało się coraz bardziej w jedną szarą, olbrzymią, zagmatwaną masę, pociętą kanałami ulic, w których zaczynały się palić nieskończone linie świateł gazowych, tylko kominy fabryk, co niby las potężnych pni czerwonych, wznosiły się nad miastem i zdawały się drgać i kołysać na jasnym tle nieba, płonęły jeszcze zorzami zachodu.
– Wariatka! Ja bym się z nią ożenił „Grünspan, Landsberger i Welt”, byłaby solidna spółka; trzeba o tym pomyśleć – szepnął Moryc, uśmiechając się do tego interesu.
VII
– Co się stało Morycowi dzisiaj? – myślała Mela, wchodząc do wielkiego, dwupiętrowego domu narożnego, nazwanego pospolicie pałacem Szai. – Prawda, przecież ja mam pięćdziesiąt tysięcy rubli posagu, musi być w złych interesach i stąd ta gwałtowna czułość.
Nie mogła już myśleć więcej, bo wybiegła naprzeciw niej do przedpokoju jej najserdeczniejsza przyjaciółka, Róża Mendelsohn, nieznacznie utykając na prawą nogę.
– Miałam już posłać po ciebie powóz, bo nie mogłam się doczekać.
– Odprowadził mnie Moryc Welt, szliśmy wolno, prawił mi komplementa, no i tam dalej.
– Żydziak – rzuciła pogardliwie Róża, rozbierając ją i ciskając lokajowi kapelusz, rękawiczki, woalkę, okrycie, w miarę, jak zdejmowała to z Meli.
– Przesyła ci ukłony bardzo uniżone.
– Głupi! Myśli, że go poznam na ulicy, jak mi się będzie kłaniał.
– Nie lubisz go? – pytała, przygładzając powichrzone włosy przed wielkim zwierciadłem, stojącym pomiędzy dwiema olbrzymimi sztucznymi palmami, w jakie cały przedpokój był ozdobiony.
– Nie cierpię, bo ojciec chwalił go któregoś dnia przed Fabciem, a zresztą i Will go nie cierpi. Piękna lala!
– Wilhelm jest?
– Są wszyscy i wszyscy się nudzą, oczekując na ciebie.
– A Wysocki? – zapytała ciszej i trochę niepewnie.
– Jest i przysięga, że mył się cały przed samą wizytą. Słyszysz, cały.
– Przecież nie będziemy sprawdzać…
– Musimy wierzyć na słowo – przygryzła usta.
Ujęły się pod ręce i szły przez szereg pokojów, zalanych mrokiem nadchodzącego wieczoru, umeblowanych z nadzwyczajnym przepychem.
– Co robisz, Róża?
– Nudzę się i udaję przed gośćmi, że mnie bawią, a ty?
– Nic nie udaję przed nikim i także się nudzę.
– Okropne życie! – szepnęła Róża z westchnieniem. – I dokąd się to ma ciągnąć?
– Ty wiesz najlepiej dokąd, do śmierci chyba.
– Ach, co ja bym dała, żebym się mogła zakochać, co ja bym dała.
– Siebie i miliony w dodatku.
– Chciałaś powiedzieć: miliony i siebie w dodatku – powiedziała cierpko a drwiąco.
– Róża! – szepnęła Mela z wyrzutem.
– No, cicho, cicho! – ucałowała ją serdecznie. Weszły do niewielkiego pokoju, zupełnie czarnego, bo meble, obicia ścian, portiery, wszystko było pokryte czarnym pluszem lub czarną, matową farbą.
Pokój robił wrażenie kaplicy przedpogrzebowej.
Dwóch, zupełnie nagich, przegiętych w tył olbrzymów, z ciemnego brązu, unosiło w herkulesowych rękach, nad głową wielkie gałęzie dziwacznie poskręcanych storczyków, o kryształowych białych kwiatkach, z których mżyło na pokój elektryczne światło.
Na czarnych kanapkach i fotelikach niskich siedziało kilka osób w milczeniu i w najswobodniejszych pozach, a nawet jeden z mężczyzn leżał na dywanie, pokrywającym całą posadzkę; dywan był także czarny, miał tylko w środku wyhaftowany olbrzymi bukiet czerwonych storczyków, które, niby potworne, dziwaczne, powyginane robaki, zdawały się pełzać po pokoju.
– Will, na przywitanie Meli mógłbyś wywrócić koziołka – zawołała Róża.
Wilhelm Müller, olbrzymi jasnowłosy drab, w obcisłym kostiumie cyklisty, podniósł się z fotelu, rzucił na dywan, przekręcił się trzy razy w powietrzu z wprawą gimnastyka zawodowego i stanął na środku pokoju, kłaniając się po cyrkowemu.
– Brawo, Müller! – zawołał leżący na dywanie pod oknem, zapalając papierosa.
– Mela, chodź mnie pocałować – mówiła rozrośnięta panna, leżąca na niskim, biegunowym krześle, leniwie nadstawiając policzek. Mela ją pocałowała i usiadła na kanapce obok Wysockiego, który, pochylony nad małą, szczupłą, różową blondynką, trzymającą nogi na taburecie, szeptał po cichu i co chwila otrzepywał klapy, chował w głąb rękawów dość brudne mankiety, wykręcał energicznie wąsiki blond i dowodził:
– Z punktu właśnie feministycznego nie powinno być żadnych różnic prawnych pomiędzy kobietą a mężczyzną.
– No tak, ale ty Mieciek jesteś nudny! – skarżyła się żałośnie blondynka.
– Nie witasz się ze mną, Mieciek! – szepnęła Mela.
– Przepraszam panią, panna Fela właśnie nie da się przekonać.
– Wysocki płaci podwójną karę: Meli powiedział pani, a Feli panna, płać Mieciek! – wołała Róża, przyskakując do niego.
– Zapłacę, Róża, zaraz zapłacę – zaczął się rozpinać i szukać po wszystkich kieszeniach.
– Mieciek, nie rozpinaj no się zupełnie, to nie jest zabawne – szczebiotała Fela.
– Ja za ciebie zapłacę, jeśli nie masz pieniędzy.
– Dziękuję ci Mela, pieniądze mam, byłem dzisiaj w nocy wzywany do chorego.
– Róża, dlaczego ja się potrzebuję nudzić? – jęknęła Toni z fotelu biegunowego.
– Will, zabaw Toni, słyszysz, próżniaku!
– Nie chcę, muszę się przeciągnąć, bo mnie krzyż boli.
– Dlaczego ciebie boli krzyż?
– Toni, jego z tych samych powodów boli krzyż, co ciebie – śmiała się Fela.
– Trzeba go wymasażować.
– Ja bym chciała mieć twoją fotografię, Will, ty dzisiaj mocno wyglądasz – szepnęła Róża, w jej szarych wielkich oczach zaczęły skrzyć się zielonawe błyski, przygryzła usta bardzo szerokie