Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont
półwiosennym angielskim kostiumie, w wielkiej futrzanej pelerynie czarnej, z kołnierzem à la Medicis z piór strusich, w ogromnym czarnym kapeluszu, spod którego jej cudowne oczy świeciły się jak dwa szafiry.
Porywało ją to romantyczne spotkanie z kochankiem.
Nie chciała się z nim spotkać w mieście, bo pragnęła nadzwyczajności jakiej bądź, pragnęła niepokoju, dreszczu emocji. Wymyśliła więc to spotkanie w lesie i teraz się nim rozkoszowała całą swoją duszą znudzoną, nie zwracając nawet uwagi na milczenie Karola, który odpowiadał zaledwie monosylabami i często spoglądał na zegarek.
Co ją to obchodziło, był przy niej, czasem oddawał pocałunek tak namiętnie, że aż białawą mgłą zachodziły jej oczy, mogła mu mówić o swojej miłości, mogła mu się rzucać co chwila w ramiona i mogła uczuwać to słodkie zdenerwowanie, przesycone obawą, aby ich kto nie spostrzegł.
Oglądała się co chwila z przestrachem na wszystkie strony, a gdy drzewa zaszumiały głośniej lub wrony z krzykiem zrywały się z drzew i leciały ku miastu, przytulała się do niego z krzykiem przerażenia i trzęsła się cała, że musiał rozwiewać jej obawy pocałunkami i zapewnieniami, że są zupełnie bezpieczni.
– Karl, masz rewolwer – zapytała.
– Mam.
– Wyjmij, mój złoty, mój jedyny. Widzisz będę się czuć bezpieczniejszą. Nie dałbyś mnie, prawda? – szeptała, przyciśnięta do niego.
– O, możesz być pewną. Ale czego się boisz?
– Ja nie wiem czego, ale się bardzo boję, bardzo – i oczy jej biegały szybko po lesie.
– Tutaj nie ma zbójców, daję ci słowo.
– Gdzież tam, czytałam niedawno, że w tym lesie zabili powracającego z roboty robotnika, wiem z pewnością, że tutaj zabijają – wstrząsnęła się nerwowo.
– Bądź spokojną, przy mnie nic ci się złego nie stanie.
– Wiem, ty musisz być bardzo odważny. Kocham cię, Karl, pocałuj mnie, tylko mocno, mocno.
Zaczął ją całować.
– Cicho! – zawołała, odrywając usta od jego ust. – Ktoś woła!
Nikt nie wołał; las szumiał i pochylał się wolno i automatycznie, wysokie drzewa zdawały się koronami rozmiatać kłęby mgieł, co płynęły z pól coraz chyżej i coraz niklejsze, bo deszcz poczynał padać rzęsisty i sypał się na las niby grube ziarno, i bębnił z łoskotem w blaszane dachy restauracji.
Karol rozłożył parasol i stanęli pod drzewem, które ich nieco ochraniało.
– Zamoczysz się, bardzo mi żal, że na taką pogodę jesteś wystawiona.
– Karl, ja to bardzo lubię.
Zdjęła rękawiczkę i wystawiła długą, białą rękę na deszcz.
– Jeszcze się przeziębisz i rozchorujesz.
– To byłoby dobrze, leżałabym w łóżku i mogłabym ciągle, ciągle myśleć o tobie.
– Tak, ale ja nie mógłbym cię wtedy widzieć.
– O, to nie chcę. Już całe trzy dni cię nie widziałam i nie mogłam wytrzymać, musiałam koniecznie z tobą się spotkać. A ty, czy myślałeś o mnie?
– Musiałem, bo nie potrafiłem myśleć o czym innym.
– Jak to dobrze. Czy ty mnie jeszcze kochasz, Karl?
– Kocham, wątpisz?
– Wierzę ci, że będziesz mnie kochał zawsze.
– Zawsze.
Usiłował zmiękczyć głos i twarzy nadać ton szczęśliwości, ale nie bardzo mu się to udawało, bo kamaszki mu przemiękły, miał pełne kalosze wody i błota, a zresztą tyle jeszcze dzisiaj roboty.
Byli ze sobą z godzinę i zdecydowała się dopiero do powrotu, gdy jej twarz i ręce tak zziębły, że musiał je rozgrzewać pocałunkami, a przy rozstaniu, kiedy zapytał, czy istotnie miała tak ważny interes, o którym telefonowała, rzuciła mu się na szyję.
– Kocham cię, chciałam ci to powiedzieć, chciałam cię widzieć!
Odeszła wreszcie i powracała po kilka razy, żeby się raz jeszcze pożegnać i raz jeszcze zapewnić go o swojej miłości i prosić, żeby się nie wychylał z lasu, póki nie wsiądzie do powozu, czekającego w uliczce, obstawionej parkanami.
Świstawki obiadowe zaczynały przecinać powietrze ze wszystkich stron, gdy się wydostał do powozu i prawie galopem pojechał do kantoru.
Zastał tylko Bucholca i Horna, bo reszta już się rozproszyła na obiad.
– Pan za mocno akcentujesz swoje słowa – szeptał Bucholc, wyciągając się w fotelu.
– Nie umiem inaczej mówić – warczał Horn.
– Potrzeba, żebyś się pan nauczył, bo ja tego nie znoszę.
– To mi jest Schwam-drüber93, panie prezesie – mówił prawie spokojnie, tylko usta mu drgały nerwowo, a niebieskie oczy pociemniały nagle.
– Do kogo to pan mówisz? – podniósł nieco głos.
– Do pana prezesa.
– Panie Horn, ja pana ostrzegam, bo ja za wiele cierpliwości nie mam, ja panu…
– Nie potrzebuję wiedzieć, czy pan jest cierpliwy, czy nie, to mnie nie obchodzi.
– Nie przerywaj pan, kiedy ja mówię, kiedy Bucholc mówi!
– Nie widzę przyczyny, dlaczego nie może być cicho Bucholc, kiedy Horn mówi.
Bucholc zerwał się, ale tylko syknął z bólu, gładził przez chwilę okręcone nogi i oddychał ciężko, przykrył powiekami oczy, złość nim trzęsła, ale milczał, bo chciał panować nad sobą.
Horn, który z całą świadomością i nawet z pewną metodą rozdrażniał go coraz bardziej, złożył księgi, najspokojniej zabrał swoje ołówki, gumy i obsadki, owinął je w papier i schował do kieszeni.
Robił to wszystko bardzo wolno i spoglądał na Borowieckiego, który zdumiony jego zachowaniem i tą niesłychaną kłótnią, nie wiedział, co zrobić ze sobą. Nie mógł wziąć strony Horna, bo nie wiedział, o co im poszło, a zresztą nie ująłby się i tak za nim, bo więcej go obchodził Bucholc. Patrzał więc zgorszony na Horna, który spokojnie kładł kalosze i uśmiechał się sinymi z irytacji ustami.
– Pan u mnie miejsca nie masz, ja pana wyrzucam – szepnął Bucholc.
– Ja sobie robię grubą nieprzyzwoitość z pana i z pańskiego miejsca.
Wsadził drugi kalosz.
– Prócz tego, każę cię wyrzucić za drzwi.
– Spróbuj chamie! – krzyknął, ubierając się spiesznie w palto.
– Kundel, za drzwi z nim! – szepnął jeszcze ciszej Bucholc, ściskając nerwowo kij.
– Daj spokój, August, nie próbuj, bo tobie razem z twoim panem nadłamię żeber.
– Verflucht94! Za drzwi z nim! – zakrzyczał.
– Milczeć, złodzieju! – ryknął Horn, chwytając za jakiś ciężki stołek i gotów był bić, gdyby go był ktokolwiek dotknął. – Milczeć, ty szwabska mordo! ty szakalu! – rzucił stołkiem pod biurko i wyszedł, trzasnąwszy
93
94