Dziurdziowie. Eliza Orzeszkowa
w pobliżu stanąwszy, przypatrywały się wciąż niesionemu przezeń drzewu, jakby to był przedmiot po raz piérwszy w życiu przez nie widziany. Jedna z bab, ta, która właśnie rej pomiędzy wszystkiemi innemi wiodła, wysoka, chuda, śniada, z czarném palącém okiem, Rozalka, Stefanowa żona, wyskakując naprzód i rękoma za biodra swe chwytając, z niezmiernym zapałem do Piotra zawołała:
– A osinowe drzewo!
– Nu, a jakież? – pogardliwie odrzucił poważny chłop.
– Czy pewno osinowe?
I zaczęła daléj prędko i z zawziętością trzepać językiem.
– Bo jeżeli nie osinowe, to nic z tego nie będzie… wiedźma nie przyjdzie na inne drzewo, tylko na osinowe..! Prysiahnij Pietruk, że osinowego drzewa rąbał, prysiahnij, tutże zaraz palce na krzyż złóż i prysiahnij, że osinowe…
Tracąc dech od szybkiego mówienia, targała rękaw i poły samodziałowéj kapoty Piotra, a obu łokciami odtrącała od siebie towarzyszki, które chwytając ją za ramiona i koszulę, zapalczywość jéj powściągać probowały. Spróbował uczynić to i Stepan. Ciemne oczy jego zaiskrzyły się; ściśniętą pięścią uderzył żonę w plecy tak silnie, że zatoczyła się o kroków kilka i była-by upadła, gdyby nie płot, o który oparła się ręką. Wnet przecież, szybka jak błyskawica, zwinna jak wiewiórka przyskoczyła do męża, wycięła mu głośny policzek i w najmniejszym stopniu nie zajmując się nim daléj, biegła znowu za Piotrem, drogę mu zabiegając i wciąż na różne tony powtarzając.
– A osinowe drzewo? Pewno osinow?… Prysiahnij Pietruk, że osinowe…
W gromadzie, postępującéj za Piotrem, wybuchnęły grube i piskliwe śmiechy. Stepan szedł ze zwieszoną głową, milcząc jak grób. Do policzka, który od otrzymanego uderzenia nabiegł krwistą czerwonością, ani się dotknął, ale ciemna i gruba skóra jego twarzy zfałdowała się w takie już mnóztwo zmarszczek, że niepodobna-by wynaleźć na niéj najmniejszego gładkiego miejsca. Roziskrzone oczy wlepiał w ziemię i przez zaciśnięte zęby wyrzucił krótkie, niewyraźne przekleństwo. Wstydził się może i wrzał cały.
– Wstydno! – rzekła głośno niemłoda i widocznie schorowana, ale jeszcze urodziwa żona Piotra Dziurdzi, najdostatniéj ze wszystkich kobiet ubrana i najmniéj krzycząca. – Ja z moim wiek przeżyłam, synów pochodowałam, że wyrośli jak te dęby, a nigdy pomiędzy nami swarów i bitwy nie było, dalibóg nie było.
– Wstydno! – powtórzyło kilka głosów, a jeden z chłopów, na Stepana wskazując, z uśmiechem dodał:
– Takij z niego mużyk? Babie przywodzić pozwala! ja by ją…
Nad tym gwarem słów i śmiechów, wzbił się znowu głos Rozalki, ale tak już tym razem ostry i rozpaczliwy, jakby jéj nóż do gardła przykładano.
– A osinowe drzewo? pewno osinowe? prisiahnij Pietruk, że osinowe…
Stary, nizki chudy chłop, ktorego zwano Jakóbem Szyszką, wystąpił z gromady, zbliżył się do kobiety, którą wątpliwość co do gatunku narąbanego drzewa w rodzaj wściekłości wprawiała i z powagą przemówił:
– Nie duryś, Rozalka! Jaż tam był i widział, że drzewo jest osinowe… Toż i u mnie nieszczęście… i ja chcę téj wiedźmie przeklętéj w oczy zajrzéć… czy ja by zgodził się, żeby drzewo insze było jak osinowe?…
Rozalkę słowa te jakby zimną wodą oblały, umilkła i, cofnąwszy się nieco od Piotra, śpiesznym i nierównym krokiem, zwykłym istotom gwałtownym i niespokojnym, na czele innych niewiast postępowała. Zresztą, w miarę trwania pochodu, gromada malała. Na dziedzińcach chat, które mijano, porykiwały krowy, tylko co z pastwiska przygnane, drżącym, jękliwym głosem odzywały się owce, niewyprzężone pługi i brony stały tak, jak je właściciele ich, pośpiechem i ciekawością snadź pobudzani, opuścili. Tu i owdzie, ktoś pozostały w chacie rozniecił ognisko, a wijące się za małemi oknami złote jego blaski, na wieczerzę zapraszając, głód przypominały. Mężczyzni tedy i kobiety, odłączali się od gromady i za opłotkami dziedzińców, albo we wnętrzach domowstw znikali. Przedtém jednak, zbijając się na krótką chwilę w małe gromadki, zamieniali się urywanemi, a całą myśl ich mającemi streścić wyrażeniami.
– Komedya! – Wzruszając ramionami mówili jedni.
– Niech tuju kamedyu licho porwie! – sierdziście odpowiadały kobiety. – Heto bieda jest, zhryzota, utrata wielka a nie kamedya…
– Ciekawość! nu ciekawość, kto heta wiedźma!
– Przyjdzie ona na ogień, czy nie przyjdzie?
Ostatnie to pytanie zawisło na ustach wszystkich; głosy różne męzkie, kobiece i dziecięce, stare i młode, powtarzały je w chatach, oborach, stajenkach, na dziedzińcach i u studzien, u których dziewczęta przy skrzypie żórawi, wodę czerpały.
– Przyjdzie ona na ogień, czy nie przyjdzie? – Najstarsi odpowiadali.
– Czemu przyjść nie ma! Za dzidów, pra dzidów naszych przychodziła, to i teraz przyjść musi…
Tymczasem, Piotr Dziurdzia, szedł wciąż naprzód krokiem powolnym i miarowym. Wychodząc z dziedzińca swojéj chaty, włożył był na swe gęste, siwiejące, długie włosy, starą czapkę, zniszczoném futrem baraniém oszytą. W długiéj kapocie z płótna na czerwony kolor zafarbowanego, w wysokich butach, w téj czapce, któréj strzępy zwisały mu nad gęstemi brwiami, z grubą więzią drzewa w ramionach, miał pozór kapłana niby, gotującego się do spełnienia uroczystego i publiczne sprawy na celu mającego obrzędu. Wyraz twarzy jego ściągłéj, krótkim zarostém otoczonéj, nie był wcale ponurym, ani rozgniewanym, tylko głęboko zamyślonym, prawie uroczystym. Milczał jak grób, patrzał wprost przed siebie siwemi oczyma, w których malowała się pokora, jakby prośba wewnętrznie do kogoś zanoszona. Można by przypuścić, że w głębi duszy swéj odmawiał on w téj chwili żarliwe pacierze. Tuż za nim, szli dwaj jego synowie, rośli, jasnowłosi, z otwartemi i wesołemi twarzami parobcy; daléj, nizko chyląc głowę, ciężkim krokiem postępował Stepan, obok którego wlókł się w obdartém odzieniu swém i z pijacką twarzą Szymon Dziurdzia i bardzo poważnie stąpał stary, nizki, siwy Jakób Szyszko. Z kobiet, pozostały tylko żony trzech Dziurdziów i jakaś hoża dziewczyna, z wesołą miną, wciąż na młodego Klemensa Dziurdzię zerkająca i na niéj kończył się już ten pochód. Dzieci wszystkie, tak dziewczynki jak chłopcy, chciały bardzo przyłączyć się do orszaku, ale je odpędzono i jeden ów tylko czteroletni chłopczyna w koszuli, z wydętym brzuchem i nabrzmiałemi policzkami odpędzić się nie dał. W kilka kroków za idącymi, prędko, prędko, swemi małemi, bosemi stopkami dreptał on po czarnych nierównościach i bruzdach wiejskiéj ulicy i od czasu do czasu płaczliwie, przeciągle wołał: – Ta, to! Ludzie jednak składający pochód, na to dziecięce wołanie żadnéj nie zwracali uwagi. Tu i owdzie gołębie zrywały się z dachów i ze słodkiem gruchaniem ulatywały w powietrze na srebrzystych, albo różowych skrzydłach; pyszne, jaskrawo opierzone koguty, spłoszone tententem licznych kroków, ciężko podlatywały z ziemi i siadały na płotach; przez wrota pootwierane, wybiegały żółte, czarne i pstre kundle, a poznawszy swoich ciekawie tylko lub obojętnie na przechodzących spoglądały. Tam, het, za wioską, polami i gajami, słońce już wnet zajść miało, bo ostatnie jego światła rzucały na ściany chat i twarze ludzkie, nietrwałe, różowe łuny. Rubinowo zaognione przed chwilą szyby okien bladły i gasły, natomiast coraz gęściéj złocił je blask roznieconych ognisk. Dymy nad kominami wprzódy rumiane i srebrne, szarzały; ryk bydła, beczenie owiec, stuki otwieranych i zamykanych wrót, cichły i milkły.
Za wioską,