Dziurdziowie. Eliza Orzeszkowa
roku pomarli. Tak mnie Boże dopomóż, że będę.
Przy ostatnich wyrazach uderzyła się pięścią w piersi i zapłakała trochę, ale niedługo, bo i sama płaksiwą nie była i babka, po głowie ją pogłaskawszy zaraz, rzekła:
– Nu, ciepier (teraz) do roboty idźi. Niéma czasu bzdurzyć. Piotrowa dziś nieduża (słaba), krów sama nie podoi i świń nie nakarmi. Idź krowy doić i świnie karmić.
Poszła i niby żwawy duch skrzętności uwijała się po zagrodzie. Była to zagroda Piotra Dziurdzi, którego żonka chorowała wtedy, albo niedomagała przez lat kilka, a że córki w domu nie było i synowie pacholętami zaledwie będący, żenić się jeszcze nie mogli, więc gospodarstwem kobiecém, za strawę i przyodziewek trudniła się Aksena wprzódy, teraz trudnić się zaczęła Pietrusia. Piotr był gospodarzem dostatnim i mogącym pozwolić sobie na ten zbytek, aby chorą żonę jego, sługa zastępowała. Było to zresztą koniecznością, na któréj wychodził nie najgorzéj. Jak wprzódy Aksena, tak teraz Pietrusia robiły wszystko, co należało, z gorliwością kobiet, które nic a nic na całéj ziemi Bożéj nie posiadając, ludziom, którzy coś posiadają, z całych sił zasługiwać się muszą, zasługiwały się téż one, jak tylko mogły. Chata Piotra pełną była nietylko pracy niewieściéj, oszczędzającéj i przysparzającéj dobra wszelkiego, ale i czegoś innego jeszcze, co, nie będąc do życia niezbędném, uprzyjemnia je przecież i rozwesela. Dwie te kobiety, z których jedna bardzo starą i ślepą, druga młodziutką żwawą i wysmukłą była, napełniały mu chatę bajkami i pieśniami. Aksena umiała mnóztwo bajek, a Pietrusia mnóztwo pieśni. Były tam bajki i pieśni tutejszéj okolicy właściwe i te, które Aksena przyniosła z sobą z tych stron dość dalekich, z których przed kilkunastu laty tu przywędrowała. Wędrowała, wędrowała przytułku i pracy szukając, aż tu przywędrowała, przytuliła się wraz z dzieckiem i wszystko co miała mieszkańcom Suchéj Doliny oddała. Bajki z różnych stron pozbierane w wieczory zimowe opowiadała, a pieśni choć już sama nie śpiewała nigdy, to nauczyła ich wnuczkę swoję, któréj żywiołami rodzinnemi zdawały się być ruch, śmiech i śpiewanie. Zkąd u téj sieroty i tułaczki ubogiéj wzięła się żywość i wesołość taka, że porównać-by ją można do ustawicznie tryskającéj przejrzystéj wody źródlanéj? Trudno powiedziéć. Zapewne w sposób taki utworzyła ją sama natura, a wiele także znaczyło i to, że choć biedy i głodu zaznała czasem, złego obejścia się nie zaznała nigdy. Osłaniała ją przed niém babka, ludziom zasługując się na to, aby jéj nie krzywdzili, a sama za dzieckiem przepadając jak podróżujący w noc ciemną przepadał-by za jedyną gwiazdą, która-by przyświecała jego samotnéj i kamienistéj drodze. Wszystkich swoich na kamienistéj swéj drodze, Aksena potraciła: córkę, która, urodziwszy Pietrusię, wkrótce potém umarła; zięcia, którego z téj ziemi zdmuchnęło tchnienie zarazy; męża, który z ręką zdruzgotaną w kole młocarni umarł w szpitalu; syna który poszedł do wojska, kędyś na skraj świata i nigdy już nie powrócił: rozłajdaczył się może i w turmie zgnił, albo go na wojnie zabili… Oprócz tych wszystkich swoich ludzi, straciła ona jeszcze jedną rzecz swoję: mianowicie, wioskę rodzinną, która, piaszczyste grunta mając, a łąk i pastwisk nie mając, tak ubogą była, że kawałka chleba, gdy go zapotrzebowała, dać jéj nie mogła. Nie z własnéj woli, ale z konieczności poszła w świat cudzy. I któż o tém wszystkiém wiedząc, zaprzeczyć-by mógł, albo chociaż dziwić się temu, że wnuczka była dla niéj tą jedyną gwiazdą, która przyświeca ciemnéj i kamienistéj drodze podróżnika. To téż nie biła jéj ona i nie łajała nigdy. Wprawdzie, pocałunkami i pieszczotami obdarzała ją bardzo rzadko; poprostu, nie miała na nie czasu i zawsze zmęczona fizycznie, z twardemi muskułami i silnemi nerwami swemi, potrzeby ich nie czuła. Ale nie zjadła nigdy łyżki strawy, zanim wprzód wnuczki nie nakarmiła, nie kupiła sobie przyodziewku żadnego, zanim ją czysto i cało nie przyodziała; na noc brała ją z sobą na piec i sukienną derką starannie okrywała, w niedzielę i święta śpiewać ją uczyła i opowiadała jéj różne dzieje o dawnych czasach i ludziach, o dalekiéj stronie rodzinnéj, o czartach i upiorach, zbójcach i – aniołach, które sieroty strzegą i nad niémi srebrzyste skrzydła swe roztaczają. Pietrusia czuła się otoczona skrzydłem anielskiém i czasem do rówieśnic swych mówić zaczynała: – „Ona, jak ten anioł nade mną…” Lecz nigdy rozpoczętéj mowy nie kończyła. Wyrazów jéj brakło, czy téż wstyd ją ogarniał, że tak śmiało tajemne myśli swe wypowiadać zamierza. Milkła, powieki z długiemi rzęsami na szare źrenice spuszczała i róg fartucha w palcach kręciła. Ale zmieszanie to, jak wszelkie uczucie smutne albo przykre, przemijało w niéj bardzo prędko. Ani w smutku, ani w milczeniu, ani w nieruchomości długo wytrzymać nie mogła. Idąc podskakiwała zwykle, jakby ją do tańca brała ochota, pracując przyśpiewywała sobie; jedząc nawet, gadała i gadanie śmiechem przeplatała. Taką już była jéj natura. Po zupełném oślepnięciu babki, na dni kilka spowolniała trochę i umilkła, ale i to jéj prędko przeszło. Aksena nie skarżyła się wcale, owszem po całych dniach i wieczorach, na piecu siedząc, spokojnie sobie przędła i gdy potrzeba jéj wypadła, z ludźmi rozmawiała, doradzała im i rozpowiadała rzeczy różne, jak gdyby nie wydarzyło się jéj nic osobliwego. Pietrusia, nosiła jéj na piec strawę, dmuchając na nią, gdy była gorącą, kartofle w krupniku łyżką drobiąc, skwarki z zacierki lub kaszy wyławiając. W ręce ślepéj, które wyciągały się po żywność i w powietrzu błądziły, łyżkę i chléb wkładała, tonem namowy mówiąc: – Jesz (jedz), babula, jesz sobie, ja miskę potrzymam. Każdéj niedzieli, z rana, gdy wszystko zrobiła, co tylko w chacie do zrobienia było, z kubłem wody i grzebieniem w ręku na piec właziła i przez całe półgodziny, trudniła się myciem i czesaniem babki. Szmatą umoczoną w wodzie, myła i szorowała twarz jéj tak gorliwie, że przez parę dni potém błyszczała ona zupełnie tak, jakby wyrzeźbioną była z żółtawéj i wypolerowanéj kości. Potém na białe jéj włosy wkładała czepiec z bawełnicy czerwonéj lub czarnéj, a jeśli kiedy, w sobotę więcéj niż zwykle czasu mając, suto go bawełnianą taśmą wygarnirowała lub wąziutkim i błyszczącym galonikiem oszyła, to już bardzo zadowolona, z lubością przed ustrojoną tak babulą kołysała głową, językiem o podniebienie uderzając i powtarzając: – Ot jak ślicznie! oj! jak ślicznie! – Czerwoném garnirowaniem, albo błyszczącym galonikiem otoczona, kościana twarz staréj, ślepemi, oczyma swémi, zdawała się surowo wpatrywać w okrągłą, rumianą, roześmianą twarz wnuczki. Żółtym palcem dotykając czepca swego, stara pytała:
– A zkąd wzięłaś galonik?
– Piotr jeździł do miasta, to go prosiłam żeby kupił.
– A zkąd hrosze miałaś?
– Z lata jeszcze schowałam, kiedy to żąć chodziłam do dworu.
Stara milkła. W głosie wnuczki słyszała szczerość. Ale po chwili zapytywała znowu.
– A nie udaje się kto do ciebie?
Oczy spuszczając, dziewczyna odpowiadała.
– A udają się. To już ja tobie, babulo, przeszłéj niedzieli mówiła.
– Stepan Dziurdzia? – Tonem zapytania szeptała stara.
– Ale!
– A więcéj kto?
– Toż ja mówiła! Michałko Kowalczuk.
– Aha! to nic… Na to ty dziewka, żeby do ciebie kawaliry udawali się. Ale galonu od nich nie brałaś, ani paciórek, ani hroszy, ani nic? Nie brałaś
– Nie brałam.
– Pewno?
– Dalibóg.
– Pamiętaj. Sierotą jesteś i tylko na Bozkiéj opiece, nie daj się skrzywdzić, bo zginiesz, tak jak ta kropla wody w wielkiéj rzece… Ja już teraz na ciebie nie patrzę, ale Pan Bóg patrzy i ludzie