Dziurdziowie. Eliza Orzeszkowa
druga, falując, wraz z falującym gruntem przepadała kędyś z niedoścignionéj dla oka oddali, trzecia prosta i gładka, końcem długiéj swéj taśmy znikała w głębiach najbliższego gaju; czwarta, najkrótsza, tu i owdzie wierzbami i dzikiemi bzami osadzona, kończyła się u płotu otaczającego chatę, w pewnéj odległości od wioski zbudowaną, samotną ocienioną kilku staremi drzewami. W pobliżu téj chaty widać było budowę niewielką, nizką, bez okien, w któréj od razu każdy świadomy spraw wiejskich rozpoznał by kuźnią. Były to więc drogi rozstajne. W miejscu, z którego rozchodziły się one, w różne strony świata, z gęstego szlaku zieloności otaczającego pole, wystrzeliwał stary, wysoki krzyż. Naprzeciw krzyża, rozdzielony z nim wązkim szlakiem drogi, leżał ogromny, siwym mchem obrosły kamień. O parę kroków od kamienia, Piotr Dziurdzia stanął i, ciężar swój z ramion na ziemię zrzucił, poczém wyprostował się, głośno odetchnął, w niebo spojrzał i z kieszeni kapoty hupkę wydobywszy, w milczeniu ogień krzesać zaczął. Głębokie milczenie zapanowało téż pomiędzy towarzyszącymi mu ludźmi. Zbili się oni wszyscy w ściśniętą gromadkę, wzrok w ręce jego wlepili i zdawali się oddech w piersi wstrzymywać. Widocznie zapominali o wszystkiém, co nie było tą szczególną czynnością, dla któréj tu przybyli. Stefanowa silnie zacisnęła swe wązkie usta, żona Piotra i jeden z jego synów, przeciwnie, rozwarli je tak szeroko, że małe jakie ptaszę wygodnie wlecieć by w nie mogło; Jakób Szyszko wyprostował się i tak uroczystą przybrał postawę, że wydawał się daleko wyższym niż zazwyczaj; wnuczka jego, hoża ta dziewczyna; która w czasie pochodu wciąż na Klemensa Dziurdzię zerkała, teraz ze zmieszaniem ciekawości i przerażenia na twarzy, ukryła się za plecy ładnego parobka, przygarnęła się cała do niego i brodę swą na ramieniu mu położyła. Ładny parobek najmniéj z pomiędzy wszystkich obecnych zajęty odbywającym się aktem, wybornie spostrzegł to zbliżenie się doń dziewczyny, uśmiechnął się nieznacznie, wpół z przyjemnością, wpół z urąganiem. Zdawało się, że i hożéj France i temu, co się przed oczyma jego działo i dziać miało, trochę urągał. W tém, Piotr Dziurdzia pochylił się ku ziemi i część przyniesionych przezeń suchych drewienek, buchnęła ogniem. Cztery kobiety, jednogłośnie i na całe gardło wrzasnęły. – O Jezu!
Dla czego ogień tak bardzo przeląkł je, czy wzruszył? Wszak z blaskiem i gorącem jego oswajały się one od piérwszego dnia istnień swoich i od rana do wieczora każdego dnia! Tym razem przecież, wyglądały tak, jak gdyby były nigdy w życiu swém ognia nie widziały. Wszystkie cztery wrzasnęły zrazu. – O Jezu! A potém Stefanowa zawiodła daléj jeszcze. – O Jezu mój, Jezu najmiłosierniejszy! Piotrowa wzdychała głośno i raz po raz, Szymonowa głowę w obie strony kołysała i także wzdychała, Franka zaś, w obie garście pochwyciwszy ramię Klemensa, tak mocno je ścisnęła, że parobek łokciem rzucił i wzgardliwie ją oburknął – Otczepiś! Czego do mnie przykleiła się… jak ten kleszcz! Kleszczem nazwana dziewka nie odczepiała się jednak i, przyklejając się do pleców parobka jeszcze mocniéj, w same ucho półgłosem mu jęczała. – Oj Klemens, Klemens! oj, oj, Klemens! – Mężczyzni milczeli, wkrótce téż umilkły i kobiety, znowu usta pozaciskały, lub szeroko pootwierały i, oddechy w piersi powstrzymując, czekały. Czekali wszyscy. Na co? Na skutek ognia, który żółtą strugą obejmując osinowe drzewo, palił się zrazu nizko przy ziemi, potém płomienistemi języki strzelać zaczął coraz wyżéj.
Na polach pusto było i cicho. Stojąca na zachodzie chmura zagasła całkiem i tylko jeszcze wypływająca z za niéj blada złota łuna rozświecała widnokrąg. Kędyś za wzgórzem zaturkotały koła wozu i w dali umilkły; od wioski dochodziły poszczekiwania psów i głuchy szmer ludzkiego mrowia; na żadnéj z dróg w cztery strony rozchodzących się od krzyża, żywego ducha widać nie było, tylko u końca jednéj z nich drzwi kuźni, rozpaliły się czerwono i ozwało się kilka uderzeń młota, które w najbliższym gaju echo powtórzyło głośno i przeciągle. Ale potém, przez długie kilka minut, nie odezwał się już i młot kowalski; w nizkich wierzbach za to, rosnących przy drodze, która do kuźni wiodła, parę razy płaczliwie zaskomlił lelak. W gromadce ludzkiéj, tłoczącéj się u ognia, przy omszałym kamieniu i naprzeciw krzyża roznieconego, męzki, świéży głos, głośno i wyraźnie wymówił:
– Albo to prawda?
Wszyscy, nawet poważny i skupiony w sobie Piotr Dziurdzia, obejrzeli się na mówiącego. Był nim wysoki, ładny Klemens.
– Co takiego? co takiego? co ty gadasz? – zaterkotała Stefanowa.
– Albo to prawda, że wiedźma na ogień przyjdzie? – z nogi na nogę przestępując, powtórzył parobek.
Tym razem wszystkie kobiety pootwierały szeroko usta, a Franka półgłosem znowu zajęczała – Oj, Klemens, Klemens! – Ale siwy, chudy, nizki Jakób Szyszko uroczystym głosem rzekł:
– Za dzidów pradzidów naszych przychodziła, to czemuż-by i teraz nie miała przyjść?
– Ale! – powtórzył chór głosów.
Klemens znowu z nogi na nogę przestąpił i mniéj trochę śmiało niż przedtém zauważył:
– Może jéj ze wszystkiém na świecie niéma?
– Kogo? – wrzasnęła Stefanowa.
– A wiedźmy… – wahającym się już głosem odpowiedział parobek.
O! tym razem, przeciw tak zupełnie już krańcowym wątpliwościom, wybuchnęła burza. Stefanowa porwała się obu rękoma za biodra i do Klemensa przyskoczyła.
– Wiedźmy niéma? – krzyknęła – a dla czego mleko u krów przepadło? ha? dla czego przepadło? Czy to ja łgę, że przepadło? Jeżeli ja łgę, to spytajcie się rodzonéj matki, czy nie przepadło?… I u Szymona spytajcie się i u Jakóba i u wszystkich… Oj! biednaż główeczka moja! Mleka u krów kropeleczki nie ma… dziecka w gębę wlać czego nie ma… a on mówi, że wiedźmy niéma… Oj dolo moja nieszczęśliwa! oj, paskudniku ty, niedowiarku, haratyku taki, że niech Pan Bóg broni…
W ten potok słów i krzyków niewieścich, Klemens wlać zdołał jeszcze słów kilka, więcéj, zda się dla drwiny i na przekór babie niż z przekonania wymówionych.
– Wiadomo! susza taka, że niech pan Bóg broni, pasza kiepska, to i mleko przepadło…
Ale tym razem zwrócił się ku synowi, sam celebrujący w tym uroczystym akcie Piotr Dziurdzia i łagodnie, ale z wielką powagą mówić zaczął.
– Hodzi, Klemens, kiedy nasze dzidy, pradzidy w heto wierzyli, musić heto prauda. Nie breszy (szczekaj) darmo i czekaj. Może cud Bozki okaże się okaże się nam niegodnym, a taja, co nam takuju kryudu zrobiła, przyjdzie na ogień zapalony z tego osinowego drzewa, na którym powiesił się Judasz, psia jego dusza, co w żydowskie ręce wydał Pana naszego Jezusa Chrystusa. Amen.
Przemówieniu temu odpowiedziało kilka głośnych westchnień, nad któremi wzbił się jękliwy, donośny, zapalczywy głos Stefanowéj:
– A osinowe drzewo? pewno osinowe?
Ale Jakób Szyszko uciszył niespokojną kobietę porywczym giestem, i znowu w gromadce i dokoła niéj zapanowała cisza. W nizkich wierzbach przy drodze załkał lelak, o kilka kroków za stojącymi nad ogniem ludźmi, dziecięcy, słaby, zmęczony głos, zapłakał: – Ta-to! Nikt na ten biedny, mały głos nie zwrócił uwagi, oprócz ponurego Stefana, który obejrzał się, kilka kroków postąpił i z głuchém, swarliwém sarkaniem podniósł z ziemi malca w koszuli, z wydętym brzuchem, nabrzmiałemi policzkami, palcem pogrążonym w ustach i błękitnemi oczyma, pełnemi łez. Był to syn jego i Rozalki, jedyny. Ze swarliwém sarkaniem Stefan podniósł go z ziemi, ale wnet ściśle ramionami otoczył, do piersi przycisnął i bose stopy jego mokre od wieczornéj rosy, połą kapoty swojéj osłonił. Dziecko blade i obrzękłe, głowę