Płomienie. Stanisław Brzozowski
każdą łzą można się otruć na wieki.
3
Stare drzewa szumią, szumią, szumią.
Deszcz o szyby bije niby łzy.
Cicho… stary zegar szepce, chrapie, stęka.
Napracował się on – nie byle co on mierzył. Mierzył noce, kiedy na wielkim łożu konał stary pan. Stary pan umierał, a wciąż nasłuchiwał:
Podejdzie do okna, zapuka. Stary słuch może zawieść, może nie dosłyszeć.
Zrywał się, siadał na łóżku i słuchał, słuchał, a zegar: cyk, cyk… – mierzył. Mierzył krótkie, szybkie, ostatnie już chwile. Stare serce cicho kołatało.
Jeszcze, jeszcze – nadejdzie, zobaczy, usłyszy – powiem mu.
Cyk… cyk… – syczał zegar.
Nie wraca, nie wraca nic, nic… Nie wraca, nie wraca nikt, nikt…
Deszcz o szyby chlupał, gałęzie stukały; i mijały chwile: jedna za drugą – szybkie, nieubłagane.
A każda, kiedy nadchodziła, to mówiła: jeszcze – a kiedy mijała, to szeptała: już nie, już nie.
Już nie, już nie – syczał zegar.
A wreszcie przyszła chwila i szepnęła: nigdy – spadła na oczy noc, a na myśli kamień.
Stare serce jeszcze tylko zaszeptało:
Michaś, błogosła…
Oj, bogacz ty – bogacz – Miszuk-Niewidimka. Dobrzy ludzie ci podarowali skarb.
4
I o czym ty tu, staruszku, w długie noce myślał? Coś zrozumiał, po czymeś tak płakał? Czy płakało w tobie tylko stare, ojcowskie serce? Czy łamała się duma rodowa? Czyś ty tylko mnie tak opłakiwał, czy z przeszłością całą się żegnał? I cóżeś ty chciał mi powiedzieć, gdybym przyszedł? I kogóżeś ty wołał, kogoś czekał? Michasia Kaniowskiego, swojego Michasia, któregoś na kolana brał, gdyś mu w długie wieczory opowiadał, jak się ojcowie i praojcowie twoi rąbali z Niemcami, Szwedami, Turkami. A gdzieżbyś ty tego Michasia po świecie szukał? To wszystko pogrzebane w jednym starym, wielkim grobie. A otwierać go nie trzeba. Słyszysz, staruszku: nie trzeba. Tak samo ci powiadam, jak i wtedy. Co umarło, nie wstanie, i dobrze, że nie wstanie, słyszysz, dobrze. Bo gdyby powstały trupy, odkryłbyś jeszcze na czołach, odartych z ciała, słowo: hańba. I ten Michaś, co po zdrajcach, ciemiężcach płakał, co tęsknił do nich, umarł, umarł razem z nimi. Jego Miszuk sobie z sercem wydarł i tam cisnął do wspólnej mogiły. A cóż byśmy mogli sobie powiedzieć ty i ja – ja, Miszuk, człowiek, co tyle miał nazwisk, że nie wie, które jest jego. I żal mi ciebie, staruszku, i twojego Michasia żal. Teraz mógłbym już was pożałować, nad wami popłakać. Do niczego innego jużem48 się nie zdał?
Staję przed twoim portretem i patrzę w twoje oczy. Patrzę w twoje oczy i myślę, odgadnąć usiłuję, z jaką tyś się duszą kładł do grobu? Komużeś ty błogosławieństwo swoje przekazywał? Kogo widzieć chciał: Michasia, co zbłądził, zbłąkał się, w wir wpadł, czy też mnie – Miszuka?
Mnie?
To widzisz, staruszku, teraz ja z tobą mówić mogę.
Michasia nie ma. Miszuka nie ma – obaj oni są już pogrzebani. Teraz staję przed tobą taki sam, jak ty, stary, jak ty, zmęczony, jak ty, opuszczony.
Teraz może my by się i porozumieli. Ale z tamtym, z Miszukiem, o czym byś ty gadał. I chociażby on zrozumiał twój stary ból ojcowski, i chociażby samemu w piersi serce tak jak pies szczekało, ostrym zębem rwało piersi, nie ustąpiłby ci on ani jednego słowa, ani w ostatnią twoją godzinę na pociechę twoją wiary by swojej się nie wyrzekł. O czym by wy z sobą mówić mogli? My, ludzie starzy, ludzie, co wszystko swoje potracili, pogrzebali, my już nie znamy żadnych walk, żadnych idei, o tym – niech już inni, niechaj żywi myślą. A nam wolno o smutkach swoich, opuszczeniach i sieroctwach porozmawiać.
Tylko jakaż to będzie rozmowa…
Gdybyś ty żył, staruszku, wziąłbym ja twoje ręce i położył na swoją łysą głowę, i zrozumiałbyś, że Michasia już nie ma i Miszuka już nie ma, a jest już niepotrzebna pamięć o tym, jak kiedyś żywi ludzie żyli, jak sobie zatrutymi, ostrymi słowami serca szarpali.
I nagadaliśmy sobie tych słów trujących.
Tylko ty nie myśl, że ja tobie oddam Miszuka i że ja się go dla ciebie wyrzeknę, dlatego tylko, żeś ty synka miał Michasia o jasnej główce i żeś ty po nim w długie bezsenne noce płakał.
Ty biedny i ja biedny, a Miszuka ja tobie nie oddam.
I to bym tylko wiedzieć chciał, czy do Miszuka ty, czy do Michasia wyciągał ręce.
Ale myślę, skądżeby do Miszuka, co ty wiedzieć mógł o nim, wnuk kasztelański?
A ty myślisz może, że ja tu przyszedłem tobie słuszność przyznać, że ja do ciebie wracam, zbłąkany Michałek, przepraszać za to wszystko, co Miszuk nabroił, że ja do starych wspomnień odbywać będę pokutniczą pielgrzymkę.
A jeżeli ty tak myślisz, staruszku, to ty Miszuka nie znasz: nie znasz ty serca jego i Miszukowej nowej, mocnej wiary. A Miszukowa wiara jest mocna, bo ona jest, jak czarna ziemia, tak szeroka, bo ona z niej wyrosła, a tyś myślał, że Miszuk ją wyczytał z nowomodnych, złych książek.
I patrzysz ty na mnie, i uśmiechasz się po swojemu, mądrze, pańsko.
Mówisz: I cóż? – Myśli twoje uśmiechają się: – I cóż? Dużo wywalczyli? Szubienicę, katorgę, wieczne więzienie.
Siebie zgubił, Olę zgubił, a przyjaciół twoich rozszarpały już kruki i wrony albo gniją oni za więziennym murem.
I nie będę ci mówił, że mi Miszuka nie żal. I Oli mi żal, i druhów – przyjaciół: orłów i sokołów.
Tylko to ci powiem, że gdyby ode mnie zależało wszystko wrócić, to ja, kaleka, ja, na wpół trup, powiedziałbym jeszcze raz: tak trzeba. Tyle jeszcze we mnie z Miszuka pozostało.
Wziąłbym ja gazetę, zaczął ci, staruszku, czytać, co robią twoje hetmańskie, kasztelańskie wnuki – jak łaszą się, jak się korzą… A na Miszuka ty mi nic nie powiadaj.
Patrzysz na mnie ze ściany i pytasz mądrymi oczyma: dlaczego?
A ja siedzę przed tobą i myślę, że był czas, kiedy umiałbym na to pytanie odpowiedzieć – Miszuk odpowiedziałby ci: on wiedział, jak to i dlaczego wszystko to być musiało.
A czegóż ty więcej ode mnie chcesz.
Co mi pozostało? – pytasz.
Umierać, staruszku, umierać.
5
Śnieg poprzysypywał wszystko: wyjrzeć poprzez okno, wszędzie biała, równa płachta. I nic…
Puste uliczki ogrodu, drzewa zwieszają nad nimi gałęzie. Nikt nie idzie przez ogród, nikt nie przyjdzie już do mnie, tylko śmierć. Śnieg poprzysypywał mogiły – żaden głos nie odpowiada krukom i wronom.
Stary Tychon zapalił na kominku ogień.
Z trzaskiem pali się drzewo. Przymykam oczy i śnią się, i śnią się sny bez końca.
A wszystko to było, było. A nie wróci nigdy z tego nic.
Zamykam oczy i nie myślę. I wiem, że kiedy je otworzę, ujrzę przed sobą to samo:
Tam na stoliku leży zwitek papierów. Ta ręka, która je pisała, dawno w jakimś nieznanym śpi grobie.
Wiem,
48