Płomienie. Stanisław Brzozowski
jeszcze byli żywi.
Teraz to wszystko się budzi.
Wyciągam do was ręce, serce samo szepce coś, uśmiecha się do was, płacze.
Ogień tylko trzeszczy na kominku.
A za oknem cicho… śnieg i śnieg.
Stare gałęzie pochyliły się nad uliczką – a po uliczce nie przyjdzie tu już do mnie nikt.
Teraz już wiem, Oleńko, co mi zostało: siądę tu sobie, będę wspominać… Chodzą po starej pamięci drogie cienie jak duchy w księżycową noc…
Złorzeczą wam i urągają, błotem obrzucają wasze mogiły, płatne pismaki znęcają się nad waszymi imionami. Stary Miszuk, ten by was bronił inaczej, a ten, co jest, nic nie może, tylko wspominać, wspominać.
Siądę tu sobie przed kominkiem i opowiem tobie, Oleńka, tobie, staruszku, samemu sobie: co było, jak było, jak się orle serca łamały, zmagały, jak je chłonęła noc… A twoich kartek, Oleńka, nie dam, nie oddam nikomu: z sobą je wezmę do trumny. Wiem, że umarłym jest wszystko jedno, ale umierającym potrzeba pocieszenia…
A ja taki sam jestem, taki opuszczony, taki sam…
Taki sam ze swoją pamięcią, niby z opuszczonym domem, po którym włóczą się pogrzebane, umęczone cienie…
II. Sielskie-anielskie
1
Pamiętam jasny wiosenny dzień. Ziemia miękko uginała się pod kopytami koni. Szły one tuż obok siebie, tak że co chwila ocieraliśmy się o siebie noga o nogę. Po obu stronach wąskiej dróżki były zarośnięte krzakami i powyginanymi w dziwaczne kształty drzewami jary. Na ich dnie szemrały strumienie. Woda ściekała tysiącami srebrnych języczków i żyłek i napełniała powietrze jakby stłumionym swym metalicznym śpiewem. Od czasu do czasu wpadał w tę płynną muzykę przeraźliwy, ostry głos jakiegoś ptaka. Po błękitnym niebie płynęły białe obłoki. Było nam dobrze i nie chciało się mówić.
Wracając jednak do starych nawyknień, zacząłem:
– Tu dobrze byłoby urządzić zasadzkę.
Adaś spojrzał na mnie jakby zdumiony. Potem zaś rzekł:
– Skąd znowu, z jaru byłoby się ciężko wydobywać.
Potem popędził konia. Od wczorajszego wieczora nie zdołaliśmy się jeszcze z nim rozmówić. Odstąpiłem mu lepszego wierzchowca i teraz ciężko mi było go dopędzić.
Z wolna i my, i konie podniecaliśmy się tą gonitwą i tak pędziliśmy po ścieżynce, chłostani przez bezlistne gałęzie. Wreszcie Adaś zatrzymał konia i skoczył na ziemię: tu wpadał do jaru z łoskotem strumień, unosząc w swym biegu olbrzymie, spróchniałe kłody drzewa.
Kiedym nadjechał, Adaś już siedział na pniaku.
Zeskoczyłem z konia.
– Ty wciąż o tym samym jeszcze myślisz? – rzekł.
Zdziwiłem się, gdyż w tej samej chwili poczułem, że spodziewałem się tego pytania. Jednocześnie poczułem także, że nie wrócimy już do dawnych rozmów.
Dramatyzująca wyobraźnia usiłowała już zaklasyfikować sytuację. Co to będzie właściwie: rozłam wewnętrzny pomiędzy dwoma przyjaciółmi, zwątpienie…
Było bowiem dla nas obu od roku wiadomą już rzeczą, że odegramy wielką rolę.
Nie mogliśmy tylko w marzeniach nawet zdecydować, komu z nas przypadnie rola wodza, a komu spiskowca.
Zresztą nie mówiliśmy z sobą o tym wyraźnie.
Był to pomiędzy nami pewien rodzaj uczuciowej gry. Bez żadnych umów nie mąciliśmy jeden drugiemu tonu.
Ale Adaś był zawsze bardziej skupiony w sobie i zamknięty. I nieraz już myślałem, jak na polu bitwy po wielkim zwycięstwie, ja, tryumfujący krwią wrogów i miłością ludu okryty wódz, chylę głowę przed nim, samotnym i nieznanym mistrzem. Przed człowiekiem, życie którego będzie: samotność i wieczna tajemnica…
Niedługo potem umrze on. Lub stanie się to nawet przed zwycięstwem. I wtedy ja poprowadzę tłumy na mogiłę, rzucę na nią swój wieniec dębowy i krwawy miecz: ecce victor51.
Ileż to razy już słyszałem naokoło siebie ryk armat, szczęk broni, świst kul i wołanie tłumu. Marzyły mi się jakieś olbrzymie, bajeczne równiny, na których ścierały się nieprawdopodobne tłumy zbrojnych…
Mój kasztan niósł mnie już nieraz wśród pól brzęczących pochylonymi kłosami, jak gdyby wśród rozstępujących się przed wyzwolicielem tłumów.
Wiedziałem dobrze, że Adaś żyje w podobnym świecie. Słowa nasze poznawały się bez trudu, jak bliźnięta w jednej i tej samej zrodzone godzinie.
Nie widziałem Adasia pół roku.
Miał on wtedy osiemnaście lat, starszy ode mnie o kilka miesięcy.
– Dawnośmy się nie widzieli – rzekł.
Wydało mi się to jakimś uroczystym wstępem.
Czas wykopuje przepaści prędzej, niż się je dostrzega… Usiłowałem odgadnąć, co nastąpi, i szukałem tonu.
W końcu zaś powiedział mi:
– Czyś dowiedział się czego?
Byliśmy przekonani zawsze, że muszą już naokoło nas być elementy spisku, gotowa i potężna organizacja. Nie mogliśmy sobie wytłomaczyć inaczej tej ciszy i spokoju. Tyle krwi przelanej, tyle upokorzeń: i nic. Milczenie i spokój. W tym musi coś być. Jest to groźny spokój przed burzą. I przyglądaliśmy się bacznie spotykanym ludziom. Ten coś ukrywa – myśleliśmy. I nieraz już wyznaczaliśmy znajomym naszym role, o jakich się im nie śniło.
Księdza Kuleszę podejrzywaliśmy wręcz o najgroźniejsze zamiary.
Adaś nawet twierdził, że ma on żołnierskie ruchy.
To będzie Mackiewicz52 – zadecydowaliśmy.
Byłem przykro zdumiony, raz o późnym wieczorze zaskoczywszy w całkiem niedwuznacznej pozycji naszego Mackiewicza z piękną Ołeną, żoną stangreta Mikołaja…
Czy może powstaniec uwodzić córki ludu…
Czas jakiś nawet układaliśmy krwawy dramat.
Co dzieje się w duszy Mikołaja. Jaki bunt, jaki głuchy gniew?
Raz jednak usłyszeliśmy, jak wołał po pijanemu:
– Jak cej ksiądz mnie nie da tutoczki zaraz karbowańca53, to ja jemu – ja drogę do dziekana znaju…
I w kilka chwil potem widzieliśmy, jak mający żołnierskie ruchy ksiądz bił białą ręką raz po razie w twarz wyższego od siebie o głowę Mikołaja.
Głowa Mikołaja chwiała się po każdym uderzeniu, a on sam chwytał się księżych ramion i usiłował księdza pocałować w łokieć.
Wypadek ten na jakiś czas zmienił nasz bieg myśli. Była w nim bowiem jeszcze jedna osoba interesująca, Ołena.
Jak ona może? Gdy kocha księdza, jak może żyć z mężem?
– Kobiety wszystkie są takie – zadecydował Adaś. – Ja jestem przekonany – dodał – że w gruncie rzeczy one wszystkie myślą o rozpuście.
Tajemnice kobiecej duszy zajmować nas zaczęły w sposób całkiem
49
50
51
52
53