Płomienie. Stanisław Brzozowski
poprzetrącanymi kośćmi, rozbity – dowlokłem się do mieszkania.
Było już późno. Podano mi kolację. Zażądałem wódki, wypiłem dwa czy trzy kieliszki. Bejły nie było widać.
Pokój był duszny i brudny. Przez otwarte, na zanieczyszczony rynek wychodzące okna nie wpływało żadne świeże tchnienie. Jałowa nuda kładła się na piersi. Pod wpływem wódki w głowie migotały jakieś strzępy myśli.
Tutaj więc schodzi ludziom życie. To jedyne, po którym nie będzie nic. O czym myśli ten siwy Żyd, właściciel zajazdu. On tu przeżył dziesiątki lat, był młody tu i tu się zestarzał. Tu umrze. A ziemia przecież jest tak wielka. Są kraje nieznane z innymi ludźmi i innymi widokami. I człowiek tak schodzi w grób, nic nie widząc. Co dzieje się pod czaszką ludzi, którzy tu przeżywają lata? Czy kochała kiedy ta brudna, stara Żydowica w peruce, wpatrzona z taką dziwaczną bezmyślnością w rozpościerającą się pod samymi oknami jej domu gnojówkę?
I inna myśl, jeszcze bardziej nieprawdopodobna.
Więc i w dniu, kiedy wleczono pomiędzy szeregami kozaków wziętego do niewoli Kościuszkę, więc i w tym dniu, gdy tam w jednym sercu krwawiła się cała ziemia – tu i w tysiącu innych punktów, w sercach tysiącznych i milionowych mrowisk ludzkich – było to samo.
Człowiek! człowiek!
Ile pokoleń Murzynów zatłuczono, zaszczuto psami na plantacjach bawełny?
Co dzieje się teraz z człowiekiem?
Tysiące Eskimosów zamarza w swoich śniegowych budach, psy plantatorów tropią za Murzynami, sto tysięcy kobiet wystawione jest na sprzedaż i przechodzi z jednych rąk do drugich. Brudna pleśń myśląca? Jakiż sens ma to wszystko? I czy ma jaki sens?
I najniespodziewaniej roztwierały się przede mną obrazy i przypuszczenia najdziwaczniejsze.
Mógłbym pojechać do Konstantynopola, przyjąć islam, mieć harem, kupować sobie Czerkieski, Greczynki, Turczynki. Wszystkie wpatrywałyby się we mnie przerażonymi oczami.
Mógłbym być teraz Murzynem, szczutym przez psy.
Mógłbym być pańszczyźnianym chłopem i słuchać pod oknem w wiśniowym sadzie, jak dziedzic gwałci moją żonę…
Kobieta, nagie kobiece ciało, coraz częściej przewijać się zaczęło w mych myślach.
Nie zapalając światła, położyłem się.
Muchy brzęczały nade mną.
Dotknięcie ich przejmowało mnie wstrętem. Jeszcze żyję przecież. Jeszcze jestem człowiekiem, nie kupą gnoju.
I przecież to wszystko, to wszystko, co przesuwa mi się przez głowę niby zbrodnicza bajka, to nie fantazja, nie wymysł – to prawda.
Prawdą jest to skąpane w krwi, dyszące gwałtem, zwierzęce istnienie ludzi, niewiedzących nic o sobie.
Chrystus odkupił człowieka!
Ha, ha!
Drzwi skrzypnęły.
– Pan dobrodziej już śpi – zagadnął ochrypnięty głos właściciela zajazdu.
Poruszyłem się…
Żyd zapalił zapałkę i zasłaniając ją dłonią, podszedł bliżej.
Nachylił się nade mną.
– Czy pan dobrodziej nie każe, aby tu przyszła Bejla? O nią już się inni goście dopominali. Ale ja wiem, jaśnie dziedzica z Topolówki syn; taki gość, taki gość! Mój ojciec z jaśnie panem Celestynem jeździł, kiedy on za Napolionem57 szedł. Handlował, konie dostawiał… Taki pan. Taki pan! – Żyd cmoknął. – I tak zginął… Co to było, jak się o tym jaśnie pani hrabina, jego mamcia, dowiedziała… Ajej! A jaki pogrzeb był! Tego sukna czarnego ile było w kościele… Ajej! Taki pan! A jaki siarczysty był – nu, nu! To ja każę Bejle, żeby przyszła – zakończył najniespodziewaniej.
Milczałem…
W duszy rozrastała się pajęcza pewność.
Przeszła długa chwila.
Drzwi zaskrzypiały znów.
Nie zapalałem światła.
Serce biło drapieżnie i cicho…
Zbliżały się lekkie, ciche kroki. Szła niby obłok gorącej mgły.
Wyciągnąłem rękę: spotkała włosy, opadła na nagie ramiona.
Ciało dziewczyny, gorące, nie do uwierzenia prawdziwe, spadło na mnie. Jej pierś musnęła moje ciało. Miałem ją w rękach swych twór rzeczywisty i dziwny: kobietę.
Okrutna bajka stała się ciałem i krwią.
Zajrzałem w oczy dziewczyny: było w nich jakby zdziwienie.
Ręce moje błądziły po jej ciele, usta bełkotały:
– Bejła, Bejła…
Nie wiedziałem, co czynię.
Inny człowiek, któregom nie znał, rzucał się na to młode ciało, wpijał się w nie, chwytał gorącymi wargami jej ramiona, gryzł je z jakimś skowytem. To znowu podnosił się i dźwigał w ramionach dziewczynę, patrzył w nią osłupiałym wzrokiem.
To jest ona – tajemnica myśli najskrytszych: naga kobieta – rzecz.
I zaciskały się znów kurczowo ramiona.
Na dnie duszy coś okrutnego wołało wciąż o nową rozkosz, o nowy dowód władzy nad tym dyszącym ciałem.
Z piersi dziewczyny wydobywał się cichy jęk.
Podnosiła się i siadała.
Oszałamiały ją ta namiętność i szał.
Ile razy musiała ona już leżeć w objęciach coraz to innych ludzi.
Zerwała się i cała naga otoczyła mi szyję ramionami. Zagadką czarnych oczu patrzyła we mnie.
Przez zaciśnięte zęby wyrywały się niezrozumiałe słowa.
– Ty!
Pociągnęła mnie na swoje piersi.
– Mój miły, mój miły! Ja tobie taka wdzięczna, taka wdzięczna.
I jak spazm płaczu posypały się słowa.
– Tyś mnie nie bił, ty mnie nie parzył papierosem po gołym ciele i nie śmiał się, kiedym płakała. Ja się tobie podobałam, jakbym naprawdę była twoja. Tyś na mnie nie krzyczał jak na zwierzę.
W oczach jej błyszczały łzy.
Zacząłem jej coś opowiadać. Mówiłem, że ludzie są nieszczęśliwi. Że ja umrę i ona umrze. Że nie wiadomo po co wyłoniła się z brudnej miazgi świata myśl. Mówiłem, że miliony kobiet znajduje się w takim położeniu.
– Mnie namawiają, żebym jechała do Rygi – mówiła mi – ale boję się. Rózia jeździła do Odessy. I jak wróciła!… Śliczna dziewczyna była. A teraz co. Szkielet – taka chuda, i kaszle. A co opowiada. Pięciu, sześciu gości co noc. A w dzień, jak się trafi. A najgorsi to są marynarze. A ja się dowiedziałam, że Ryga także port. Ale pewnie trzeba będzie jechać. Tu też źle. I nic nie można zebrać. Ach, żeby pojechać do dużego miasta. I mieć tylko jednego kochanka. Ale musiałby być pan, chodzić w cienkiej, pachnącej koszuli.
I tak siedzieliśmy przy sobie otuleni kołdrą, na wpół nadzy. Przez otwarte okno dolatywały dźwięki harmoniki. Ktoś pijany śpiewał ochrypłym głosem. Nagle rozległ się krzyk.
Bejła drgnęła…
– To krzyczy Lia – rzekła. – Ją dzisiaj Jankiel do stanowego58
57
58