Chłopi. Władysław Stanisław Reymont

Chłopi - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
Służyłam u nich, to mi cięgiem spokoju nie dawał. O biedna ja sierota, biedna!… O dola moja nieszczęśliwa!… Abo tom się mogła obronić przed tylim chłopem?… Krzyczałam, to mę sprał i zrobił, co chciał… A gdzież ja się podzieję z tym dzieciąteczkiem, gdzie?… Świadki powiedzą i przyświadczą! – wołała wśród płaczu i krzyków.

      Ale świadkowie w rzeczywistości nic nie zeznali prócz plotek i domysłów, więc znowu jęła dowodzić i przekonywać, aż w końcu jako ostatni dowód rozpowiła dziecko i położyła je przed sędziami; dziecko wierzgało nagimi nóżkami i krzyczało wniebogłosy.

      – Wielmożny sąd sam obaczy, czyje ono; o, ten ci sam nos kiej kartofel, te same bure ślepie i kaprawe… Kropla w kroplę nikt jenszy, jeno Boryna!… – wołała.

      Ale już i sąd nie mógł powstrzymać się od śmiechu, a naród aż huczał z uciechy, przyglądali się dziecku, to Borynie i raz wraz ktoś powiedział:

      – To ci pannica, kiej ten pies odarty ze skóry!

      – Boryna wdowiec, ożeniłby się z nią, a chłopak zdałby się do pasionki…

      – Lenieje ci ona kiej krowa na zwiesnę.

      – A urodna! jeno grochowinami przytrząść i w proso wsadzić – wszystkie gapy56 uciekną…

      – Już i tak psy uciekają, kiej Jewusia bez wieś idzie!…

      – A gębusię ci ma kiej pomyjami wymalowaną…

      – Bo gospodarna, raz w rok się myje, coby na mydło nie wydawać…

      – Żydom w piecach pali, czasu nie ma, to i nie dziwota!

      Dogadywali coraz złośliwiej i okrutniej, a ona zmilkła i nieprzytomnymi oczami psa zgonionego patrzyła po ludziach i ważyła coś w sobie…

      – Cichojta! To grzych tak się naśmiewać nad biedotą! – krzyknęła Dominikowa tak mocno, aż pomilkli, i jaki taki drapał się po łbie ze wstydu.

      Sprawa skończyła się na niczym.

      Boryna poczuł niezmierną ulgę, bo chociaż nie był winien, ale zawżdy bojał się ludzkiego obmówiska, no i tego, że przysądzić mogą, by płacił – bo prawo juści jest ci takie, że nikiej nie wiada, kogo za łeb chyci, winowatego czy sprawiedliwego. Bywało już tak nie raz, nie dwa, nie dziesięć… bywało.

      Wyszedł zaraz ze sądu i czekając na Dominikową, jął medytować i rozważać w sobie całą tę sprawę. Nie mógł zrozumieć, po co i dlaczego skarżyła.

      – Ni, to nie jej rozum i głowa, to jenszy, ktoś drugi przez nią sięga, ale kto?…

      Poszli z Dominikową i z Szymkiem do karczmy napić się i przegryźć coś niecoś, bo było już dobrze po południu, i chociaż mu Dominikowa napomykała z lekka, że cała ta Jewczyna sprawa to musi być robota kowala, zięcia jego, nie mógł uwierzyć.

      – Co by mu z tego przyszło?

      – Tyla, żeby was pokłyźnić a podać na pośmiewisko i umartwienie. Drugi człowiek jest taki, że z jenszego la samej uciechy pasy by darł.

      – Dziwno mi tej zawziętości Jewczynej! Bom nie ukrzywdził w niczym, a jeszczem za chrzest tego jej bękarta dał dobrodziejowi worek owsa…

      – Służy ona u młynarza, a ten w kompanii z kowalem chodzi… miarkujecie?!…

      – Miarkuję, ino że nic rozeznać nie mogę! Napijwa się jeszcze!

      – Bóg zapłać, pijcie przódzi, Macieju!

      Napili się raz i drugi, zjedli drugi funt kiełbasy z półbochenkiem chleba, stary kupił rządek bułek dla Józi i zabierali się do powrotu.

      – Siadajcie, Dominikowa, ze mną, ckno samemu, pogwarzym…

      – A dobrze, ino skoczę jeszcze do klasztoru zmówić pacierz.

      Poszła, ale w dobre dwa pacierze już była z powrotem, i zaraz pojechali.

      Szymek wlókł się za nimi wolno, bo w jedną szkapę i piachy były srogie, ale rozebrało go nieco, że to nie był zwyczajny picia i oszołomiony sądem, to się ino kiwał sennie w półkoszkach i raz wraz przecykając57 zdzierał czapkę ze łba, żegnał się nabożnie i wpatrzony nieprzytomnie w ogon szkapy, jakoby w dziedzicową twarz na sądzie, mamrotał: „…Świnia matczyna, białna cała, a ino kiele ogona czarną łatę miała…”

      Słońce się już było przetaczało ku zachodowi, gdy wjechali w las.

      Mało wiele pogadywali, choć siedzieli w podle siebie na przednim siedzeniu.

      Czasem któreś zagadnęło jakimś słowem, że to nieobycznie siedzieć jak te mruki, ale ino tyla tego było, żeby śpik nie morzył i język nie zasechł…

      Boryna poganiał źróbkę, bo wolniła, że to już do pół boków spotniała z umęczenia i gorąca, czasem pogwizdał a milczał, i coś żuł, coś ważył w sobie, coś kalkulował i często a niewidnie poglądał na starą, na jej suchą kieby z blichowanego wosku twarz, całą w podłużnych bruzdach zastygłą – poruszała bezzębnymi wargami, jakby się modliła po cichu; czasem pociągała czerwoną zapaskę barzej na czoło, bo słońce świeciło prosto w oczy, i siedziała nieruchomo, ino jej bure oczy gorzały.

      – Wykopaliście ta już, co? – zagadnął wreszcie.

      – A juści. Obrodziły latoś niezgorzej.

      – Przychować będzie wama łacniej.

      – Wsadziłam też wieprzka do karmika, bo w zapusty może się zdać…

      – Pewnie, pewnie… mówiły, że Walek Rafałów przysyłał z wódką?…

      – Nie on jeden, nie… ale po próżnicy ino grosz tracą… nie la takich Jaguś moja, nie.

      Podniosła głowę i jastrzębimi oczami wpiła się w niego, ale Boryna, że człek był w latach, nie wicher żaden, to twarz pokazał zimną i spokojną nie do rozeznania. Długo nie rzekli ni słowa, jakby się tą niemotą mocując ze sobą.

      Borynie nijako było zaczynać pierwszemu, bo jakże, w latach już był i gospodarz na całe Lipce pierwszy; no i mógł to zasię tak prosto rzec, co mu się Jaguś udała?… Honor przeciech swój miał i pomyślenie – ale że krwie gorącej był z przyrodzenia, to aże go złość porywała, że musi tak baczyć na siebie, tak kołować a zabiegać.

      Dominikowa przezierała go coś niecoś i miarkowała zasię, co go tak markoci i rozbiera, ale ni słówkiem nie pomogła, ino raz wraz poglądała nań, to w ten świat i te dalekości niebieskie, aż i rzekła niechcący:

      – Gorąc ci taki, kieby we żniwa.

      – Rzekliście.

      Jakoż i tak było, bo drogę otaczały potężne ściany boru, że żaden wiater ni przewiew nijaki nie przedzierał się z pól, a słońce wisiało prosto nad głowami i tak dogrzewało, że rozprażone drzewa stały bez ruchu i omdlałe czuby pochylały nad drogą, i tylko raz wraz puszczały bursztynowe igliwo, co kołujący spływało na drogę. Grzybny zapach bajorów i liścia dębowego aż wiercił w nozdrzach.

      – Wiecie, dziwno to mnie, a i drugim, że taki gospodarz, co to i pomyślenie nie bele jakie ma, i grontu tela, i posłuch u narodu – kiej wy na ten przykład, a do urzędu ambitu nie macie…

      – Utrafiliście, że ambitu nijakiego nie mam. Co mi po tym? Sołtysem byłem bez trzy roki, tom dopłacił gotowym groszem. A com namarnował


Скачать книгу

<p>56</p>

gapa – wrona. [przypis edytorski]

<p>57</p>

przecykać (się) – budzić się z drzemki. [przypis edytorski]