Chłopi. Władysław Stanisław Reymont
niktój nie wymówi.
– Nie wymawiam ci i ja…
– Ino kto drugi?… Haruj jak ten wół, jeszcze ci słowa dobrego nie dadzą…
– We świecie jest lekciej, nie trza robić, a dadzą wszystko…
– Pewnie, że jest lepiej.
– To se idź i posmakuj.
– Z gołymi rękami nie pójdę.
– Kijek ci dam, cobyś się miał czym od piesków oganiać.
– Ociec! – wrzasnął Antek zrywając się z ławki, ale opadł zaraz, bo Hanka ujęła go wpół, a stary popatrzył groźnie, przeżegnał się, jako że już było po obiedzie, i odchodząc do izby rzekł twardo:
– Na wycug do ciebie nie pójdę, nie!
Porozchodzili się zaraz, ino Antek ostał na ganku i medytował; a Kuba wyprowadził konie na koniczysko za stodoły, uwalił się pod brogiem, aby się przespać, ale spać nie mógł, ciężyło mu w żywocie jedzenie, a i ta myśl, że gdyby miał jaką strzelbę, to by mógł tyle ustrzelać ptaszków abo i zajączka niektórego, że co niedzielę nosiłby dobrodziejowi.
Kowal by strzelbę zrobił, jako to i borowemu zmajstrował taką, że jak strzeli w lesie, to aż we wsi się rozlega!
– Mechanik jucha! Ale pięć rubli trza mu za taką zapłacić! – rozmyślał. – Hale skąd wziąć?… na zimę idzie, kożuch trza kupić, buty też dłużej jak do Godów61 nie wydzierżą… Juści, winne mi są jeszcze dziesięć rubli i dwoje szmat, portki i koszulę… Kożuch choćby i z pięć… krótki będzie… buciska ze trzy… a to i czapka by się zdała… a rubla trza zanieść dobrodziejowi na wotywę za ojców… Ścierwa… że i nic nie ostanie!… – Splunął i zaczął z kieszeni w lejbiku wybierać okruchy tytoniowe i natrafił na ten pieniądz, o którym był zapomniał w czasie obiadu…
– Jest ci gotowy grosz, jest! – Odechciało mu się spać nagle; od karczmy rozlegał się daleki, przecedzony głos muzyki i jakby echa pokrzyków.
– Tańcują se juchy i gorzałę piją, i papirosy kurzą! – westchnął i legł znowu na brzuchu, i patrzył na spętane konie, że zbiły się w kupę i gryzły po karkach, a rozmyślał, że wieczorem musi i on zajść do karczmy i kupić sobie tytoniu, i chociaż popatrzeć na balujących. Raz wraz oglądał pieniądz i spoglądał na słońce, wysoko było jeszcze i szło dzisiaj tak wolno ku zachodowi, jakby se też krzynkę odpoczywało niedzielnie… A rwało go tak do karczmy, że wydzierżeć nie mógł, przekładał się ino z boku na bok i postękiwał z tęskności, ale nie poszedł zaraz, bo akuratnie zza stodoły wyszedł Antek z Hanką i szli miedzą w pola.
Antek szedł przodem, a Hanka z chłopakiem na ręku za nim, czasem coś rzekli i szli wolno, a coraz to Antek pochylał się nad rolą i dotykał ręką wschodzących ździebeł.
– Idzie… gęste kiej szczotka… – mruknął i obejmował oczami te morgi, które obsiewał za odrobek ojcu.
– Gęste, ale ojcowe lepsze, idzie kiej bór! – mówiła Hanka patrząc na sąsiednie zagony.
– Bo rola lepiej doprawiona.
– Mieć ze trzy krowy, to by i ziemia się pożywiła.
– I konia swojego.
– I przychować co na sprzedaż. A tak, co? Każdą plewę, każdą obierzynę ociec rachują i mają za wielgie rzeczy.
– I wszystko wypomina!…
Zamilkli nagle, bo uczucie krzywdy zalało im serca żalem, gniewem i głuchym, szarpiącym buntem.
– Ino osiem morgów by wypadło – wykrzyknął bezwiednie.
– Juści, że nie więcej. Przecież to i Józka, i kowalowa, i Grzela, i my – wyliczała.
– Kowalowe by spłacić i ostać przy chałupie i półwłóczku…
– A masz to czym?… – jęknęła aże w tym uczuciu bezsilności tak silnym, że łzy jej pociekły po twarzy, gdy ogarnęła oczami te pola ojcowe, tę ziemię jak złoto czyste, gdzie i pszenica, i żyto, i jęczmień, i buraki od skiby do skiby siać było można… Tyle dobra, a to wszystko cudze… nie ich…
– Nie bucz, głupia, zawżdy z tego osiem morgów nasze…
– Żeby chociaż z połowa z chałupą i z tym kapuśniskiem! – wskazała na lewo, w łąki, gdzie modrzały długie zagony kapusty; skręcili ku nim.
Siedli na kraju łąk pod krzami, Hanka pokarmiała dziecko, bo płakać poczęło, a Antek skręcił papierosa, zapalił i ponuro patrzył przed się…
Nie mówił on żonie, co go żarło we wątpiach, ni co mu leżało na sercu niby węgiel rozżarzony, bo aniby mógł wypowiedzieć, niby zrozumiała go dobrze…
Zwyczajnie, jak kobieta, co ni pomyślenia nie ma, ni niczego nie wymiarkuje sama, ino żyje se jako ten cień padający od człowieka…
– A gospodarstwo, a dzieci, a kumy – to i cały świat la niej. Każda kobieta taka, każda… – rozmyślał gorzko i aż go ścisnęło za serce… – Ten ptak, co polatuje nad łęgami, ma lepiej niźli człowiek drugi… Co mu tam za kłopoty! Polatuje se, pośpiewuje, a Pan Jezus obsiewa la niego pola, że ino mu zbierać a pożywiać się…
– A bo to i gotowych pieniędzy ociec mieć nie ma? – zaczęła Hanka.
– Przeciech!…
– A Józce to kupił korale takie, że i krowę by kupił za nie, a Grzeli to cięgiem do wojska śle pieniądze.
– Słać śle… – odpowiadał myśląc o czym innym.
– A przeciech to ukrzywdzenie wszystkich! A szmaty po matce to dusi w skrzyni i nawet na oczy nie pokaże… A wełniaki takie, a chusty, a czepki, a paciorki… – jęła długo wyliczać dobro wszelkie i krzywdy, i żale, i nadzieje, a Antek milczał zawzięcie, aż zniecierpliwiona szturchnęła go w ramię.
– Śpisz to?…
– Słucham, gadaj se, gadaj, to ci ulży! A jak skończysz, to mi powiedz…
Hanka, że to płaksiwa była, a i zebrało się jej dużo w duszy, buchnęła płaczem i jęła mu wyrzucać, że mówi do niej jak do dziewki jakiej, że nie dba o nią ani o dzieci.
Aż Antek zerwał się na równe nogi i zawołał urągliwie:
– Wykrzykuj sobie, te gapy ano cię usłyszą i pożalą się nad tobą! – Wskazał oczami na wrony lecące mimo nad łąkami, nacisnął czapkę i wielkimi krokami poszedł ku wsi…
– Antek! Antek! – wołała za nim żałośnie, ale ani się odwrócił.
Obwinęła chłopaka i popłakując szła miedzami z powrotem do domu; ciężko jej było na sercu – ani pogadać, ani wyżalić się przed kim na dolę swoją. A to człowiek żyje cięgiem jak ten samson, że nawet do sąsiadów pójść nie pójdzie i pogadaniem serca nie ucieszy. Dałby jej Antek kumy! Nic, ino siedź w chałupie a haruj, a zabiegaj, a jeszcze słowa dobrego nie usłyszysz! Inne do karczmów chodzą a na wesela… a ten Antek… bo to mu dogodzić można?… Czasem taki, że i do rany przyłóż… to znowu całe tygodnie ledwie bąknie jakie słowo i ani spojrzy… nic, jeno medytuje a medytuje… Prawda, że ma i o czym! Bo i ten ociec nie mógłby to już gront im odpisać, nie czas to staremu iść na wycug? A dyć dogadzałaby mu, że i rodzonemu nie byłoby
61