Komediantka. Władysław Stanisław Reymont

Komediantka - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
z Łazienek, z oczyma i duszą pełną zieleni i barw słonecznych, natychmiast spuściła roletę i zabrała się do częściowego rozpakowania kufra.

      Nie miała jeszcze czasu myśleć o ojcu. Miasto, które widziała po raz pierwszy, gwar, jaki ją otoczył, zaraz na dworcu, zmęczenie podróżą i ostatniemi chwilami w Bukowcu, potem te gorączkowe starania o zaangażowanie się do teatru, próba, Łazienki, oczekiwanie wieczoru i tej wstępnej próby, wszystko to tak ją całą zajmowało, że prawie zapomniała o domu.

      Ubierała się długo i starannie, bo chciała wyglądać dobrze.

      Kiedy przybyła do ogródka, światła były już pozapalane i publiczność zaczynała się schodzić.

      Poszła śmiało za kulisy.

      Maszyniści ustawiali dekoracye; z towarzystwa nie było jeszcze nikogo.

      W garderobach gazy płonęły jasno. Krawiec szykował jaskrawe kostyumy, a fryzyer, pogwizdując, czesał jakąś perukę o długim, jasnym warkoczu.

      W damskiej garderobie, jakaś stara kobieta szyła coś, stojąc pod światłem gazu.

      Janka chodziła po kątach i oglądała wszystko, ośmielona tem, że nikt na nią nie zwracał najmniejszej uwagi. Ściany murów poza olbrzymiemi płachtami dekoracyi, były brudne, poobijane z tynków i pokryte jakąś lepką wilgocią, przejmującą wstrętem. Brud panował na podłogach, przystawkach, meblach poobdzieranych i dekoracyach, które się jej wydały nędznymi łachmanami.

      Woń mastyksu, szminek i włosów przypiekanych, rozwłócząca się po scenie, sprawiała jej nudności.

      Oglądała zamki wspaniałe, komnaty królów operetkowych, krajobrazy olśniewające – i zobaczyła z blizka marną mazaninę, która mogła zadowolnić tylko grube zmysły i z daleka. W rekwizytorni ujrzała tekturowe korony; aksamitne płaszcze były tylko marnym welwetem, atlasy – kitajką, gronostaje – perkalem malowanym, złoto – papierem, zbroje tekturą, miecze i sztylety – drzewem.

      Kłamstwo! kłamstwo! kłamstwo!

      Przyglądała się temu sztucznemu, kłamanemu przepychowi z pogardliwą wyższością. Oglądała to swoje przyszłe królestwo, jakby chcąc się przekonać, czem jest, co zawiera w sobie?… a że było blagą, szychem, kłamstwem, komedyą – nie dziwiła się jakoś temu; widziała nad tem wszystkiem rzecz wyższą nieskończenie – sztukę.

      Scena jeszcze nieustawiona, była słabo oświetloną. Przechodziła ją po kilka razy krokiem posuwistym, jak heroina; to znowu lekkim, pełnym wdzięku i powiewności dziewczątek, albo prędkim, gorączkowym, takim, co to ze sobą niesie śmierć, przekleństwo, zniszczenie – i twarz jej odpowiednio się układała, oczy gorzały płomieniem Eumenid, burz żądz, walki, lub rozpalone nastrojem miłości, tęsknoty, niepokoju, paliły się, niby gwiazdy w noc wiosenną.

      Przeobrażała się bezwiednie, pod wpływem przypominania sobie sztuk i ról, że zapomniała o wszystkiem, nie zważając na posługaczy, chodzących obok niej.

      Czuła się w tej chwili pochłonięta świętym ogniem sztuki; ten dreszcz, taki znany wszystkim prawdziwym artystom, przenikał ją na wskróś…

      Skupiała się w tej jedynej szczęśliwości dusz wyższych, jaką daje zatopienie się w ekstazie, w kontemplacyi idei lub wrażeń…

      – Tak samo mój Oleś robił… tak samo! – powiedział ktoś cicho w kulisie, od strony kobiecych garderób.

      Janka zatrzymała się zmieszana i podeszła bliżej.

      Stała tam jakaś kobieta, średniego wieku i wzrostu, o suchej twarzy i surowem spojrzeniu.

      – Pani się zaangażowałaś do nas? – zapytałaostrym, energicznym głosem stara, i okrągłe, sowie oczy, wlepiła przenikliwie w Jankę.

      – Jeszcze nie zupełnie… Mam mieć teraz próbę z dyrektorem muzyki. Prawda, pan Cabiński mówił nawet, że przed przedstawieniem!… – zawołała, przypominając sobie.

      – Aha! z tym opojem…

      Janka spojrzała na nią, zdziwiona ostrym dźwiękiem jej głosu.

      – Chcesz pani koniecznie być u nas?

      – W teatrze?… tak!… Umyślnie przyjechałam.

      – Skąd? – zapytała krótko stara.

      – Z domu – odpowiedziała Janka, ale już ciszej i z pewnem wahaniem.

      – A… pani świeża zupełnie!… no, no! to ciekawe!…

      – Dlaczego?… że ktoś, co kocha teatr, chce się dostać do niego?…

      – I!… tak każda mówi, a ucieka z domu albo przed czemś… albo dla czegoś…

      Janka usłyszała w jej głosie akcent złości jakiejś, więc się nic nie odezwała na to, ale, rozważywszy coś szybko, zapytała:

      – Nie wie pani, czy dyrektor orkiestry prędko przyjdzie?…

      – Nie wiem! – odburknęła gniewnie stara i odeszła.

      Janka została znowu sama; cofnęła się nieco w kulisę, bo na scenie rozciągano olbrzymie, woskowane płótno. Patrzyła się na to bezmyślnie, gdy stara znowu się pokazała i przemówiła łagodniej:

      – Poradzę coś pani… Trzeba dyrektora mieć za sobą.

      – Żebym to wiedziała, jak zrobić?…

      – Masz pani pieniądze?

      – Mam, ale…

      – Jeśli pani usłuchasz, to poradzę.

      – Ależ wszelką radę przyjmę z wdzięcznością; nie mam przecież nikogo, nie wiem, jak się obrócić i do kogo… Pomóż mi pani, proszę o to serdecznie!…

      – Trzeba go trochę podpoić, to próba dobrze pójdzie.

      Janka spojrzała zdziwiona; zupełnie nie zrozumiała co to znaczy.

      Stara uśmiechnęła się z politowaniem.

      – Nie rozumiesz pani, widzę?… ale jak kto nawet takich rzeczy nie rozumie, w jaki sposób się wciskać, to nie powinien być w teatrze!…

      – Mówiłam przecież z dyrektorem… obiecał mi… więc cóż więcej zrobić?…

      – Ha! ha! – śmiała się cicho – ha! ha!… to krowienta czysta!…

      Po chwili szepnęła:

      – Chodźmy do garderoby… objaśnię panią trochę…

      Pociągnęła ją za sobą, a potem, wziąwszy się do upinania sukni na manekinie, rzekła:

      – Musimy się poznajomić.

      – Orłowska – powiedziała Janka.

      – Pseudonim, czy nazwisko? – zapytała, przytrzymując jej rękę.

      – Nazwisko – odpowiedziała – myśląc, czy może nie lepiej byłoby użyć jakiego pseudonimu.

      – Ja się nazywam Sowińska. Mogę pani być pomocną we wszystkiem. Jestem tylko teatralną krawcową, ale robi się i to i owo, co potrzeba. Córka moja ma magazyn strojów, jeśli będzie pani czego potrzebować, proszę do nas…

      Głos jej miękł, i czuć było, że łasiła się, przymilała z uśmiechem, chciała wzbudzić zaufanie.

      – Proszę pani, jakże z tym dyrektorem?…

      – Potrzeba mu kupić koniaku. Tak!… – dodała po chwili – koniak, piwo i przekąska, to może wystarczy, a jeżeli nie, to już on sam powie resztę…

      – Ileż to może kosztować?…

      – Myślę, że za trzy ruble ugości się go należycie. Niech mi pani da, już ja wszystko


Скачать книгу