Komediantka. Władysław Stanisław Reymont
zaniepokoił jego głos chrapliwy i twarz rozogniona, pijacka, ale usiadła do fortepianu, nie wiedząc, co wybrać.
– A!… pani gra?… zdziwił się bardzo.
– Tak – odrzekła i zaczęła grać wstęp jakiś, nie widząc znaków Sowińskiej.
– Zaśpiewaj pani, cobądź… niech tylko głos usłyszę… A może mogłabyś pani solo śpiewać?…
– Panie dyrektorze… ja do dramatu, do komedyi wreszcie czuję powołanie, ale nigdy do opery.
– O operze nie mówimy przecież…
– Tylko?
– O tem… o operetce! – zawołał, uderzając się w kolano z kankanowem zacięciem. – Śpiewaj pani!… nie mam czasu i spalę się z gorąca.
Zanuciła drżącym od emocyi głosem, ale z pewnem wyrobieniem, jakąś piosenkę Tosti'ego. Dyrektor słuchał, a patrzał się na Sowińską, wskazując na spieczone usta.
Kiedy skończyła, zawołał:
– Dobrze… przyjmujemy panią… Uciekam, bo się smażę.
– Możeby się dyrektor z nami… czego… napił?… powiedziała nieśmiało, zrozumiawszy znaki Sowińskiej.
Trochę się wymawiał, ale w końcu został.
Stara kazała garsonowi przynieść pół butelki koniaku, trzy piwa i przekąski, a wypiwszy swój kufel, wyszła spiesznie, narzekając na zapomnienie czegoś w garderobie.
Halt przysunął się z krzesełkiem bliżej.
Janka, zmieszana tem sam na sam, milczała, nie wiedząc, o czem mówić.
– Hm!… masz pani głos… ładny głos… – rzekł i położył jej na kolanie swoją olbrzymią, czerwoną łapę, a drugą dolewał koniak do piwa.
Odsunęła się nieco, dotknięta nieprzyjemnie taką poufałością.
– Możesz pani dobrze stanąć… ja pani pomogę…
Wychylił kufel duszkiem.
– Jeżeli pan dyrektor łaskaw… szepnęła, usuwając się jeszcze więcej, bo ją owionął jego oddech gorący, przejęty alkoholem i wzrok jakiś mętny, obejmował niby uściskiem.
– Postaramy się o to… Ja się panią zajmę!…
I od razu, bez wszelkich ceregieli, których był zawsze przeciwnikiem, objął jej kibić i przyciągnął do siebie.
Odepchnęła go z taką siłą, że upadł na stół i dopadła drzwi, gotowa krzyczeć.
– Phi! zostań… Brzdąc jesteś głupi!… zostań!… Chciałem się tobą zająć, pomódz ci, ale kiedyś głupia, dymajże sobie chóry do śmierci!…
Dopił resztę koniaku i wyszedł.
Pod werandą siedział Cabiński z reżyserem.
– Ma jaki głos?… – zapytał pierwszy, który widział Jankę wchodzącą do gabinetu.
– Sopran?
– Ho! ho! coś niesłychanego prawie… alt!
Janka siedziała z godzinę w gabinecie, nie mogąc się uspokoić i nie mogąc przyciszyć oburzenia i złości, która ją przejmowała tak gwałtownie, że chwilami gotowa była iść za nim i czembądź, co spotka na drodze, rozbić mu głowę i bić… bić do śmierci!
To, co ją spotkało, było tak brutalne, tak podłe, że wstyd zalewał jej oczy łzami gorzkiego upokorzenia. Odchodziła od przytomności prawie, że to ją mogło coś podobnego spotkać!…
Były mgnienia, w których zrywała się, jakby chciała uciec z tych murów, z pośród tych ludzi, ale opadała natychmiast z jękiem, bo przypominała sobie, że jest bezdomną.
– Gdzie?… i po co?… Zostanę!… zniosę wszystko, jeśli wszystko znieść potrzeba, ale dojdę tam, gdzie chcę… muszę!… – mówiła sobie z mocą – muszę!…
I zacinała się w zdeterminowanym uporze. Zbierała w sobie wszystkie siły do walki jakiejś z życiem, z niepowodzeniem, z przeszkodami, ze światem całym, złym i wrogim i przez chwilę widziała się na jakimś zawrotnym szczycie, gdzie była sława i upojenie zwycięstwem, ale nie uczuła się tem szczęśliwą, nie!… bo majaczył wyżej jakiś szczyt inny, potężniejszy, ku któremu pięli się ludzie.
– Dobrzem zapłaciła za przyjęcie do teatru!… – powiedziała do siebie, wchodząc za kulisy.
Sowińska przybiegła do niej, patrzyła jej w oczy długo i nieznacznie chciała wybadywać, ale Janka powiedziała jej wręcz pogardliwie.
– Dziękuję pani za radę i za… pozostawienie mnie samej z bydlęciem!…
– Śpieszyło mi się… nie zjadł pani… to dobry człowiek…
– To niechże pani córkę swoją zostawi temu dobremu człowiekowi!… powiedziała szorstko.
– Moja córka nie jest aktorką – odpowiedziała stara.
– A!… nic to… tylko nauka – szepnęła odchodząc od Sowińskiej.
Spotkała Cabińskiego i, przystępując do niego rzekła:
– Przyjmie mnie dyrektor?…
– Już pani jesteś w towarzystwie. O gażę to się którego dnia umówimy.
– Co będę grać na pierwszy występ?… Jabym chciała grać Klarę we Właścicielu kuźnic.
Cabiński spojrzał się bystro i zasłonił usta ręką, żeby nie parsknąć śmiechem.
– Zaraz… zaraz… musi się pani obznajmić ze sceną. Tymczasem będzie pani występować w chórach. Mówił mi Halt, że pani grasz na fortepianie i znasz nuty. Jutro dostanie pani partye z operetek, jakie grywamy i nauczy się pani chórów.
Janka chciała jeszcze coś mówić, ale Cabiński zakręcił się i poszedł.
– Albo komedyantka, albo ma srogiego bzika!… szepnął, przystając nagle; uśmiechnął się, machnął ręką i poszedł szybko na ogródek.
Janka poszła do garderoby i zaledwie uchyliła drzwi, gdy ją ktoś pchnął, drzwi zatrzasnął przed nosem, i ze złością zawołał:
– Na górę! tam chórzystki!
Chciała uderzyć w drzwi z gniewu, jaki ją opanował, ale zacięła tylko usta i poszła na górę.
Garderoba chórzystek, był to wązki, długi i nizki pokój. Szeregi gazowych świateł nad prostymi z desek stołami, biegnącymi z trzech stron przy ścianach, płonęły bez obsłon. Ściany były sklecone z nieheblowanych, ani malowanych desek, popisane nazwiskami, datami, dowcipami i karykaturami, robionemi węglem lub szminką czerwoną.
Na wolnej ścianie wisiały całe pęki sukien i kostyumów.
Ze dwadzieścia kobiet siedziało rozebranych przed lustrami najrozmaitszych kształtów, a przed każdą paliły się świece.
Janka, zobaczywszy niedaleko ode drzwi wolny stołek, usiadła i zaczęła się przyglądać.
– Przepraszam, to moje miejsce! – zawołała jakaś tęga brunetka.
Janka stanęła z boku.
– Pani przyszła do kogo?… – pytała się ta sama, nacierając sobie twarz waseliną – pod puder.
– Nie. Przyszłam do garderoby. Jestem w towarzystwie – powiedziała dosyć głośno.
– Tak?!…
Kilka głów podniosło się z nad stołów i kilka par