Komediantka. Władysław Stanisław Reymont

Komediantka - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
spraw odżywiania się i wegetacyi.

      I ci ludzie, co zapełniali teatr i bili oklaski, o których dawniej myślała, jak o półbogach, mieliby być tem samem, czem tamci? – pytała siebie, znajdując w nich coraz więcej cech podobieństwa…

      Miała wielką intuicyę, wysubtelnioną samotnością, którą widziała wiele rzeczy.

      – Pani! – powiedział ktoś obok niej.

      Oderwała twarz od kurtyny. Z boku stał młody, przystojny, elegancki młodzieniec; dotykał ronda cylindra i uśmiechał się szablonowo.

      – Na chwileczkę tylko… – powiedział.

      Usunęła się trochę.

      Popatrzył na ogródek i odstąpił.

      – Przepraszam… bardzo przepraszam…

      – O, proszę pana, napatrzyłam się dosyć…

      – Niezbyt zajmujący widok, co?… Filisterstwo najautentyczniejsze; korzenniki i szewcy!… Pani może myśli że oni przyszli słuchać, myśleć lub podziwiać sztukę?… O nie!… przyszli pokazać się, pochwalić strojami, zjeść kolacyę i zabić jakoś czas…

      – Więc któż przychodzi na sztukę tylko? kogo ona tylko obchodzi?…

      – Tutaj, pani, nikt!… Do Wielkiego, do Rozmaitości… tam się jeszcze znajdzie garstka, bardzo zresztą niewielka, ludzi, miłujących sztukę i tylko dla niej samej przychodzących do teatru. Podnosiłem już nieraz w pismach tę kwestyę.

      – Redaktorze, dajcie-no papierosa! – zawołał jakiś aktor z kulisy.

      – Służę… – i podał z bardzo łaskawą miną srebrną papierośnicę w kształcie notesu.

      Janka odsunęła się nieco i spoglądała na redaktora z ciekawością i szacunkiem. Ona tych ludzi znała ze słyszenia tylko, z poważania, jakiem ta godność otoczona jest na prowincyi, więc sobie urobiła w myśli jakiś idealny typ człowieka, który jest streszczeniem cnót ogólnych i wykładnikiem myśli powszechnych, w którym musi się ogniskować talent, rozum i szlachetność.

      Patrzyła z podziwem na niego, zadowolona, że mogła z blizka poznać takiego człowieka.

      Ileżto razy na wsi, słuchając wiecznie tych samych rozmów: o gospodarstwie, kłopotach, polityce, deszczach i pogodach, marzyła o tym innym świecie, o ludziach, którzy jej mówić będą o ideach, o sztuce, o ludzkości, o postępie i o poezyi – i którzy te wszystkie hasła, jakiemi się świat karmi i dąży za niemi, uosabiają w sobie.

      Pragnęła teraz, aby ten redaktor nie odszedł jeszcze i mówił z nią chwilę. Redaktor istotnie zwrócił się do niej.

      – Pani musi być niedawno w towarzystwie, bo nie miałem szczęścia jej widzieć?…

      – Dzisiaj się dopiero zaangażowałam.

      – Grywała pani przedtem?…

      – Nie, na prawdziwej scenie nigdy!… Grywałam tylko w teatrze amatorskim.

      – Tak zaczynają prawie wszystkie talenty dramatyczne. Znam to, znam!… wspominała mi nieraz o tem samem Modrzejewska – powiedział, uśmiechając się pobłażliwie.

      – Redaktorze… do swoich czynności! – zawołała Kaczkowska, wyciągając ręce.

      Redaktor zapiął guziczki rękawiczek, pocałował kilkakrotnie każdą rękę, dostał klapsa i znów się cofnął pod kurtynę.

      – Więc pani pierwszy raz?… Prawdopodobnie rodzina… opór… niezłomne postanowienie… zabita deskami prowincya… pierwszy występ amatorski… trema… powodzenie… poczucie w sobie Bożej iskry… marzenia o prawdziwej scenie… łzy… noce niespane… walka z otoczeniem… wreszcie pozwolenie… a może potajemna ucieczka w nocy… strach… niepokój… chodzenie do dyrektorów… angażowanie się… zachwyt… sztuka… boskość! – mówił szybko stylem telegraficznym.

      – Prawie, że odgadł pan redaktor… tak samo było ze mną.

      – Widzi pani, od razu poznałem. Intuicya to wszystko! Weźmiemy panią w opiekę, słowo!… Zrobi się małą wzmiankę, potem da się trochę szczegółów pod sensacyjnym tytułem, potem artykuł większy o nowej gwieździe na horyzoncie sztuki dramatycznej – leciał pośpiesznie – zrobi się rumor, dziwowisko!… ludzi się porwie… dyrektorowie będą sobie wydzierać panią, a po jakim roku lub dwóch… teatr warszawski…

      – Ależ, panie redaktorze, przecież nikt mnie nie zna; nikt jeszcze nie wie, czy mam talent jaki na scenę…

      – Ma pani talent, słowo! Intuicya mi to mówi: zmysłom pani nie wierz, od rozumowań trzymaj się z daleka, rachunek wyrzuć precz, ale intuicyi wierz!…

      – Chodź-no redaktor prędzej!… – zawołano na niego.

      – Do widzenia! do widzenia!…

      Przesłał od ust pocałunek, dotknął palcem ronda i wybiegł.

      Janka wstała, ale taż sama intuicya, której zalecał słuchać, mówiła jej, aby jego słów nie brać na seryo.

      Wydał się jej jakimś lekkim i za pośpiesznie sądzącym; ta obietnica wzmianek, artykułów, zapewnienia o talencie, wydały się jej dziwactwem. Twarzą nawet, ruchami i szczebiotem, przypominał jej Józia, słynnego w okolicach Bukowca motyla i blagiera.

      Zaczął się drugi akt przedstawienia.

      Przyglądała się, ale jakoś bez entuzyazmu, już ją nie porwał tak jak pierwszy. Była niezadowolona z siebie, że chłodła i nie mogła wpaść w ekstazę.

      – Jakże się pani podoba nasz teatr?… – zapytała ją owa brunetka z chórów.

      – Bardzo – odpowiedziała.

      – Ba, teatr, to niby dżuma: jak kogo złapie, to już amen!… – szepnęła brunetka twardo.

      Za kulisami, w prawie ciemnych przejściach za dekoracyami, pełno było osób.

      Aktorzy stali w przejściach, jakieś pary taiły się w ciemnościach; szepty, dyskretne śmiechy rozlegały się wszędzie.

      Inspicyent, stary, łysy, w kamizelce tylko i bez kołnierzyka, ze scenaryuszem w jednej ręce i dzwonkiem w drugiej, przebiegał ciągle głąb sceny, we wszystkich kierunkach.

      – Na scenę!… Zaraz pani wchodzisz!… wejść – wołał spocony, rozgorączkowany i znowu leciał, ściągał z garderób potrzebnych mu do wejścia na scenę, stawiał ich prawie przed drzwiami, z tyłu lub z boków sceny, słuchał, co mówią na scenie, patrzał przez szpary płóciennych drzwi i w odpowiedniej chwili szeptał:

      – Wejść!

      Janka widziała, jak się rozmowy przerywały nagle, odbiegali w połowie frazesu, stawiali niedopite kufle, rzucali wszystko i biegli do wejść, czekając swojej kolei nieruchomi i milczący, albo rozdenerwowani szeptali słowa roli, wchodzili w charakter; widziała drżenie warg, drganie nóg i powiek, bladość nagłą pod warstwą szminek, rozpalone tremą spojrzenia…

      – Wejść! – rozległo się niby trzaśnięcie z bata.

      Prawie każdy drgnął gwałtownie, oblekał twarz piorunowo w odpowiedni nastrój, żegnał się po kilka razy i wchodził.

      Ile razy się drzwi otworzyły ze sceny, tyle razy dreszczem denerwującym przejmowała Jankę ta falapiwnego ognia, pełnego spojrzeń i oddechów, płynąca ku niej od publiczności.

      Zaczęła się znowu przejmować i wpadać w halucynacye: te mroki, barwy jaskrawe, wynurzające się gwałtownie z cieniów, opłynięte światłem, dźwięki muzyki niewidzialnej, echa śpiewów, rozwłóczące się po ciemnych zakątkach, przyciszone stąpania, szelesty dziwne, ludzie porwani gorączką, oczy płonące, rozdenerwowanie


Скачать книгу