Komediantka. Władysław Stanisław Reymont
stara żydówka, ubrana przyzwoicie z ogromnem pudłem pod pachą.
– Dzień dobry panience!
– Dzień dobry! – odpowiedziała, zdziwiona tą wizytą.
– Może panienka co kupi?… Mam dobre, tanie towary. Może co z byżuterye?… Może rękawiczki, śpilki do włosów, masyw, srybne! może co?… Mam różny towar, na różne ceny, a wszystko doskonalne, paryskie!… – trzepała prędko, rozkładając zawartość pudła na stole, a małe jej, czarne oczki, o ciężkich powiekach czerwonych, niby oczy jastrzębia biegały po pokoju, rozglądały wszystko.
Janka milczała.
– Co to szkodzi zobaczyć… – nalegała żydówka. Mom tanie rzeczy i ładne rzeczy! A może wstążki, koronki gipiurowe, pończochy?… może chusteczek jedwabnych?…
Janka zaczęła rozglądać rozłożone przedmioty i wybrała parę łokci jakiejś wstążki.
– Może i mama co kupi?… rzuciła na domysł, patrząc się uważnie.
– Sama jestem.
– Sama? – cmoknęła przeciągle, przymrużając oczy.
– Tak, ale tutaj mieszkać nie będę – powiedziała, usprawiedliwiając się niejako.
– Możebym ja nastręczyła mieszkanie?… Ja znam jedną wdowę, co una…
– Dobrze – przerwała jej Janka – niech pani poszuka dla mnie pokoju przy familii, na Nowym-Świecie, blizko teatru…
– Panienka z tyjatru?… a!…
– Tak.
– Może jeszcze co potrzeba?… Mam śliczne rzeczy i do tyjatru.
– Nie, już nie potrzebuję.
– Tanio sprzedom… na moje sumienie, tanio!…w sam raz do tyjatru.
– Nic mi nie potrzeba.
– Żebym tak zdrowa była, tanio!… Taki psi czas…
Złożyła do pudelka wszystko i przysunęła się bliżej.
– Może jabym… co zarobiła?…
– Kiedy nic nie kupię, bo mi nie potrzeba!… – odpowiedziała Janka już zniecierpliwiona.
– Tu nie o to chodzi!
Popatrzyła się na nią uważnie i zaczęła szybko szeptać:
– Ja znam ładne, młode mężczyzny… panienka wi?… bogate mężczyzny!… To nie mój fach, ale uny mnie prosiły… Uny same przyjdą. Bogate, śliczne mężczyzny.
– Co! co?!… – krzyknęła, zaledwie śmiejąc uwierzyć własnym uszom.
– Po co panienka krzyczy?… możemy po cichu interes zrobić!… a ja mam taki feler w sercu, co…
– Wynoś się, bo służby zawołam – krzyknęła, w najwyższem oburzeniu.
– Jaka gorącość!… Kupić nie kupić, potargować można. Ja znałam nie dziesińć takie same w początku, a późni, to uny Salkę w rękę całowały, coby je tylko zaprowadzić do kogo…
Nie skończyła, bo Janka otworzyła drzwi, schwyciła ją za kark i wyrzuciła na korytarz, a za nią poleciało natychmiast pudełko z towarem.
Drzwi zamknęła na klucz i dopiero stanęła na środku pokoju, uprzytomniając sobie treść jej słów.
Usiadła potem i siedziała długo w jakiejś bezradności i opuszczeniu. Dopiero teraz poznała, że jest samą zupełnie i że w tem nowem życiu musi wystarczyć sama sobie, że tutaj niema ojca, ani znajomych, którzyby ją mogli zasłonić od takich scen i ludzi; że ta walka życia, jaką rozpoczynała, nie jest tylko walką o sławę i wyższe cele, że musi walczyć o swoją godność ludzką i – jeśli nie chce zginąć – musi się bronić.
– To tak jest na świecie! – myślała, idąc do teatru i zdawało się jej, że już przejrzała, że życie niewiele może mieć dla niej niespodzianek i goryczy, ponieważ już tyle doświadczyła.
Spotkała Sowińską pod werandą – i zaraz, jak tylko mogła najuprzejmiej, prosiła ją, czy nie wie o jakim pokoju do wynajęcia przy familii, bo zrozumiała, że w hotelu z wielu względów mieszkać nie może.
– A to się dobrze składa!… Jeżeli pani zechcesz, to u nas jest pokój. Możemy go pani odstąpić z całodziennem utrzymaniem, niedrogo. Pokoik ładny, na dole, okna na południe, z osobnem wejściem z przedpokoju…
Umówiły się o cenę. Janka powiedziała, że może zapłacić za miesiąc z góry.
– Zgoda! Będzie pani u nas cicho, bo córka nie ma dzieci… Chodźmy go obejrzeć.
– To już chyba po próbie; a jeśli pani nie ma czasu czekać, to niech mi pani zostawi adres… ja trafię.
Sowińska dała jej adres i poszła.
Jance wręczono nuty i już brała udział w próbie, śpiewając z nich.
Nikt ją nikomu nie przedstawiał, ale zwróciła uwagę wszystkich, bo Kaczkowska chciała, żeby Halt poszedł z nią do fortepianu akompaniować.
– Daj mi pani spokój! nie mam czasu! – odpowiedział.
– Jeżeli pani chce, to możebym ja akompaniowała, jeśli z nut?… – zaproponowała jej Janka.
Kaczkowska pociągnęła ją żywo do owego gabinetu z fortepianem i coś z godzinę mordowała; ale całe towarzystwo zainteresowało się bardzo chórzystką, umiejącą grać na fortepianie.
Później Cabińska rozmawiała z nią dosyć długo i prosiła, żeby przyszła do nich do mieszkania, jutro, po próbie i pożegnała ją życzliwie.
Janka z teatru poszła prosto do Sowińskiej, oglądać mieszkanie.
IV
„Dyrekcya ma zaszczyt prosić Sz. Artystki i Sz. Artystów Towarzystwa, jakoteż skład orkiestry i członków chórów, o przybycie do lokalu zarządu w dniu 6 b. m. po przedstawieniu, na herbatkę i koleżeńską pogawędkę”. Dyrektor Tow. Artystów Dramatycznych (podpisano), Jan w Oleju Cabiński.
– Co?… dobrze tak będzie, Pepa?… pytał dyrektor, przeczytawszy żonie, mozolnie i z mnogiemi przekreśleniami napisane zaproszenie.
– Bogdan! cicho, bo nie słyszę, co ojciec czyta,
– Mamusiu, Edek wziął mi rolę!
– Tatku, Bogdan powiedział, że ja jestem głupi caban!
– Cicho! Jezus, Marya! z temi dziećmi!… Przycisz-że je Pepa.
– Niech mi tatko da dychę, to będę cicho.
– I mnie! i mnie!
Cabiński ścisnął pod stołem szpicrutę i czekał; skoro tylko dzieci zbliżyły się na pewną odległość, skoczył i zaczął je okładać, gdzie trafił.
Podniósł się pisk i wrzask; drzwi się z łoskotem otwierały i młodzi dyrektorowicze z krzykiem zjeżdżali na dół, po poręczach schodów.
Cabiński spokojnie czytał po raz drugi zaproszenie żonie, siedzącej w drugim pokoju.
– Na którą godzinę prosisz?
– Po przedstawieniu, napisałem.
– Trzeba poprosić kogo z recenzentów, ale to już osobne listy, albo ustnie prosić.
– Ja nie mam już czasu, a trzeba porządnie napisać.
– Zawołaj kogo z chóru, niech napisze.
– Ba! strzeli mi jakiego byka, jak ten Karol w przeszłym roku; wstyd