Komediantka. Władysław Stanisław Reymont
dniem obudziła się zupełnie i nie mogła spać. Leżała z szeroko otwartemi oczyma i patrzyła w sufit, na którym rysowała się plama światła, oderwana od latarni peronowej. Pociąg jakiś szedł z hukiem, słyszała długo jego łoskot rytmiczny i całe chóry głosów przeciskały się przez szyby strumieniami dźwięków.
W głębi pokoju, zalanej zmrokiem, pełnej jakichś błysków, snujących się, niby oderwane promieniowanie świateł dawno zagasłych – zdawała się widzieć widma, zarysy jakichś scen, postaci, dźwięków… Mary mózgu zmęczonego napełniały pokój halucynacyami. Spostrzegła jakiś gmach ogromny, długi, z szeregami kolumn, jak się zaczął zarysowywać i wyłaniać z mroków… nie wiedziała co to jest, ale patrzyła…
Potem szły sceny i postacie jakieś tragiczne, przestrzenie zalane światłem, głosy muzyki, ciżba ludzka, miasto wielkie, ulice długie, domy wysokie, tłok na ulicach.
Rano wstała, tak zdenerwowana, że się na nogach utrzymać nie mogła.
Słyszała, że ojciec dysponuje wystawny obiad, że robią przygotowania do uroczystego przyjęcia. Kręska chodziła koło niej na palcach i uśmiechała się, subtelnie drwiącym uśmieszkiem, który Jankę drażnił. Odurzona była wyczerpaniem i burzą, jaka wrzała w niej. Przyglądała się wszystkiemu obojętnie, bo myśl jej była ciągle o tej oczekiwanej walce z ojcem. Chciała coś czytać, zająć się czemś, ale wszystko wysuwało się jej z rąk bezwładnych.
Poszła do lasu, ale zaraz zawróciła z powrotem, bo nie wiedziała, po co tam iść?… Nuda jakaś rozlała się po niej i niepokój przysłaniał jej serce mgłą coraz większą. Nie mogła się w żaden sposób otrząsnąć z tego nastroju.
Zaczęła grać machinalnie gamy, ale monotonne, usypiające szmery dźwięków, denerwowały ją jeszcze więcej.
Grała później nokturny Chopinowskie, grała długo, wsłuchiwała się w te tony nieokreślone, co były jakimś śpiewem zaświatów, co miały w sobie akcenta łez, cierpień, krzyków, rozpaczy bezsilnej; blaski zimnych nocy księżycowych, jęki podobne do szeptów dusz konających, szmery, światła, uśmiechy rozłączeń, drgania życia subtelnego i smutnego…
I rozpłakała się spazmatycznie. Płakała długo, nie wiedząc, dlaczego płacze, ona, która od śmierci matki nie wylała ani łzy jednej.
Poczuła się znękaną pierwszy raz w życiu, które dotychczas było tylko ciągłym buntem protestu i szamotania się… Obudziło się w niej głębokie pragnienie podzielenia się smutkami duszy: zapragnęła wyszeptać na jakiem sercu życzliwem, te myśli obłędne, strzępy uczuć, cierpienia nieokreślone i obawy… Łaknęła współczucia, czując, że to znękanie byłoby mniejszem, ból cichszym, łzy nie tak palące, gdyby mogła otworzyć serce przed jaką serdeczną przyjaciółką.
Poznała, że samotność jest nieszczęściem w pewnych stanach duszy.
Kręska zawołała ją na obiad, objaśniając, że Grzesikiewicz już czeka.
Wytarła ślady łez, poprawiła włosy – poszła.
Grzesikiewicz pocałował ją w rękę i usiadł obok niej.
Orłowski miał humor świąteczny i coraz domyślniki i tryumfujące spojrzenia rzucał na Jankę.
Pan Andrzej był milczącym i niespokojnym; czasami się odzywał, ale tak cicho, że ledwie Janka usłyszeć mogła. Na Kręskiej znać było zdenerwowanie.
Jakaś posępna atmosfera wisiała nad wszystkimi.
Obiad wlókł się ciężko i nudnie. Orłowski chwilami wpadał w zadumę i wtedy marszczył brwi, targał gniewnie brodę i mordercze spojrzenia rzucał na córkę.
Po obiedzie przeszli do saloniku.
Podano czarną kawę i koniak.
Orłowski wypił szybko kawę i wychodząc pocałował Jankę w głowę i mruknął coś niezrozumiale.
Zostali sami.
Janka patrzyła w okno; Grzesikiewicz czerwony, rozstrojony, dziwny, zaczął coś mówić i popijał kawę małymi łykami, wreszcie wypił ją od razu, filiżankę odsunął, że się aż przewróciła wraz ze spodkiem na stół.
Janka roześmiała się z tej gwałtowności i z miny, z jaką się tłómaczył.
– Niech się pani nie dziwi, ale w takiej chwili człowiekby lampę połknął, nie zauważywszy…
– Trudnoby było – odpowiedziała, i znowu ją śmiech pusty i bezmyślny zatrząsł.
– Pani się ze mnie śmieje? – zapytał, patrząc jej niespokojnie w oczy.
– Nie, tylko tak mi komiczną wydawała się myśl połknięcia lampy.
Milczeli. Janka skubała abażur, a Grzesikiewicz szarpał rękawiczki i bezmyślnie, odruchowo przygryzał sobie wąsy; wzruszenie dławiło go po prostu.
– Ciężko mi… okropnie mi ciężko!… – zaczął, podnosząc na nią oczy błagalnie.
– Dlaczego? – zapytała krótko i wymijająco.
– No, bo… bo… Jak Boga kocham, nie wytrzymam już dłużej!… Nie, już nie mogę się dłużej męczyć, powiem po prostu: kocham panią i proszę o jej rękę —zawołał głośno, i aż odetchnął z ulgi ogromnej, ale uderzył się w czoło i, biorąc rękę Janki, zaczął znowu:
– Kocham panią dawno, bałem się pani mówić o tem, i teraz także nie umiem się wygadać, nie umiem tak określić i wypowiedzieć, jakbym chciał… Kocham panią i błagam, bądź moją żoną…
Pocałował ją gorąco w rękę i patrzył się w nią swojemi niebieskiemi, poczciwemi oczyma, z których buchało ślepe przywiązanie i miłość szczera i głęboka. Usta drżały mu nerwowo i bladość pokryła twarz.
Janka podniosła się z krzesła i, patrząc mu prosto w oczy, odpowiedziała wolno i po cichu:
– Nie kocham pana.
Zdenerwowanie gdzieś zniknęło; wiedziała, że ta chwila oczekiwania już się zaczęła, więc była gotową. Spokojne zdeterminowanie przeglądało w jej oczach chłodno patrzących.
Grzesikiewicz odsunął się gwałtownie, jakby go kto uderzył silnie w piersi, ale powrócił na miejsce i nie rozumiejąc jeszcze znaczenia słów usłyszanych, mówił drżącym głosem:
– Panno Janino… bądź pani moją żoną… Kocham panią!…
– Nie kocham pana… nie mogę przeto za pana wyjść… nie pójdę wcale za mąż!… – odpowiedziała tym samym głosem, ale przy ostatnim wyrazie głos jej zadrgał jakimś akcentem litości dla niego.
– Jezus, Marya! – wykrzyknął Grzesikiewicz, chwytając się za głowę. – Co pani powiedziała?… Co to jest?!… Pani nie pójdzie za mąż!… nie chce pani być moją żoną!?… Pani mnie nie kocha!…
Ukląkł raptownie przed nią, schwycił ją za ręce, i, okrywając je pocałunkami, prawie przez łzy strachu gorączkowego, zaczął ją błagać tak silnie, tak pokornie, tak mu głos drżał łkaniem miłości ogromnej, że chwilami zatrzymywał się, aby zaczerpnąć powietrza i zebrać myśli.
– Nie kocha mnie pani?… Pokocha mnie pani. Przysięgam, że ja i matka moja i ojciec będziemy jej niewolnikami… Poczekam wreszcie… Niech pani powie, że za rok… za dwa… za pięć… będę czekać. Przysięgam pani, będę czekać!… Ale niech mi pani nie mówi, że nie!… Na miłość Boską, niech mi pani nie mówi tego, bo się wścieknę z rozpaczy! Jakto?… nie kocha mnie pani!… ale ja panią kocham… my wszyscy panią kochamy… my nie potrafimy już żyć bez pani!… nie… Ojciec mi powiedział, że… że… a tutaj!… Jezus Marya! ja się wścieknę!… Co pani robi ze mną!…