Komediantka. Władysław Stanisław Reymont
Niech pani pomyśli, że odmową zabija pani mnie, matkę moją, ojca, wszystkich…
– Wolałbyś pan, żebym ja się zabiła dla wszystkich! – odpowiedziała chłodno i usiadła z powrotem.
– A!!… – wyrwało mu się z gardła i odchylił głowę nieco w tył, jakby z obawy, że sufit runie natychmiast.
Machinalnie zerwał rękawiczki z rąk, podarł, a raczej poszarpał je i rzucił na podłogę, zapiął surdut na wszystkie guziki, a wreszcie siląc się na spokój, powiedział:
– Żegnam panią… ale… że zawsze… że wszędzie… że nigdy… – szepnął z trudem, pochylił głowę i szedł ku drzwiom.
– Panie Andrzeju!… – zawołała silnie.
Grzesikiewicz odwrócił się ode drzwi z jakimś błyskiem nadziei w oczach.
– Panie Andrzeju – mówiła prosząco – nie kocham pana, ale go szanuję… nie mogę wyjść za pana, nie mogę… ale zawsze… będę o panu wspominać, jak o człowieku szlachetnym. Pan mnie rozumie, iż to byłoby podłością iść za człowieka niekochanego… Pan się brzydzi obłudą i kłamstwem – i ja go nienawidzę. Przebaczy mi pan, ale ja sama cierpię… sama także nie jestem szczęśliwą… o nie!…
– Panno Janino… gdybyś tylko… gdybyś…
Spojrzała na niego tak boleśnie, że zamilkł i wyszedł wolno.
Janka siedziała jeszcze, patrząc na drzwi, któremi wyszedł – i jeszcze miała w mózgu dźwięki jego słów, gdy wszedł do pokoju Orłowski.
Spotkał się z Grzesikiewiczem na schodach i z jego twarzy dowiedział się o wszystkiem.
Janka aż krzyknęła ze strachu, tak ojciec zmienił się strasznie. Twarz miał brudno-siną, oczy wysadzone, głowa mu się trzęsła jakimiś poprzecznymi ruchami.
Usiadł przy stole i cichym, przyduszonym głosem zapytał:
– Co powiedziałaś Grzesikiewiczowi?
– To, co mówiłam ojcu wczoraj, że go nie kocham i nie pójdę za niego – odpowiedziała śmiało, ale się zlękła tej cichości i pozornego spokoju, z jakim ojciec przemawiał:
– Dlaczego? – rzucił krótko, jakby nie rozumiejąc.
– Powiedziałam: nie kocham i nie chcę wcale wyjść za mąż.
– Głupiaś!… głupiaś!… głupiaś!… – syczał przez zaciśnięte zęby i podnosił się zwolna z krzesła.
Patrzyła na niego spokojnie i dawna jej zaciętość wracała.
– Powiedziałem, że pójdziesz za niego… dałem słowo, że pójdziesz za niego, to pójdziesz!
– Nie pójdę!… nikt mnie nie potrafi zmusić!… – odpowiedziała ponuro, z mocą patrząc się w błyszczące oczy ojca.
– Zaciągnę cię do ołtarza. Zmuszę cię!… musisz!… – wołał głucho.
– Nie!
– Wyjdziesz za Grzesikiewicza; ja ci to mówię, ja twój ojciec, rozkazuję ci to zrobić!… Usłuchasz mnie natychmiast, bo cię zabiję!…
– Dobrze, niech mnie ojciec zabije, ale nie usłucham.
– Wypędzę cię z domu!… – krzyczał już głośno, odzyskując siły i ściskając nerwowo poręcz krzesła.
– Dobrze!
– Wyrzeknę się ciebie!
– Dobrze! – odpowiadała coraz silniej.
Czuła teraz, że z każdem słowem ojca dusza jej twardnieje i nasyca się coraz większą stanowczością.
– Wypędzę cię!… słyszysz?… i choćbyś konała z głodu, choćbyś skomliła u drzwi, nie wpuszczę, nie zechcę nigdy wiedzieć o tobie!…
– Dobrze…
– Janka! ty mnie nie doprowadzaj do ostateczności. Ja cię proszę, idź za Grzesikiewicza, moja córko, dziecko moje!… przecież to dla twojego dobra, ja chcę tego małżeństwa. Nie masz nikogo oprócz mnie na świecie; ja jestem stary… umrę… zostaniesz sama, bez opieki, bez utrzymania… Janka, tyś mnie nigdy nie kochała!… Żebyś ty wiedziała, jaki ja jestem przez całe życie nieszczęśliwy, tobyś się ulitowała!… – prosił, ale w głosie miał akcenta krzyku i groźby.
– Nie!… nigdy!… – odpowiedziała, nie poruszona ani na chwilę jego prośbą i skargami.
– Ostatni raz cię pytam! – krzyknął onieprzytomniony jej odpowiedzią.
– Ostatni raz mówię, że nie!
Orłowski z taką siłą rzucił krzesłem o ziemię, że się rozleciało w kawałki; rozerwał sobie kołnierz koszuli, bo go dusił spazm wściekłości i, z poręczą w ręku rzucił się do Janki, by ją uderzyć, ale jej zimny, prawie pogardliwy wyraz twarzy, oprzytomnił go w jednej chwili. Odrzucił od siebie tę poręcz.
– Precz!!… – wrzasnął wskazując drzwi – precz!… słyszysz? Wypędzam cię na zawsze z mego domu!… Nie przestąpisz nigdy tego progu, póki żyć będę, bo cię zabiję, jak psa wściekłego i wyrzucę za bramę!… Nie mam już córki!…
– Dobrze, pójdę precz… – odpowiedziała machinalnie.
– Nie mam już córki! Nie chcę cię znać, nie chcę słyszeć o tobie!… zgiń… Zabiję!… zabiję!… – krzyczał, biegając po pokoju, jak szalony.
Jego waryactwo wybuchało teraz w całej sile.
Wybiegł potem z mieszkania, i widziała przez okno, jak leciał do lasu.
Siedziała głucha, niema, zlodowaciała… Spodziewała się wszystkiego, ale nigdy, że ją wypędzi z domu, własny ojciec. Poczuła straszny ból do niego, ale ani jedna łza nie błysnęła w jej oku. Oglądała się nieprzytomnie, bo wciąż słyszała ten chrapliwy krzyk: „precz! precz!”
– Pójdę precz, pójdę… – odpowiadała pokornym, złamanym głosem przez łzy, które jej zalewały serce – pójdę…
Było jej jednak tak ciężko, tak strasznie ciężko na duszy, że siedziała zamierając z bólu: zdawało się jej,że to „precz” ojcowskie smaga ją, jak prętem żelaznym i że się oblewa krwią męki…
– Boże mój, Boże! za cóż ja jestem tak nieszczęśliwa?… – zawołała później.
Kręska, która wszystko słyszała, przybiegła do niej; ze łzami w głosie zaczęła ją pocieszać, lecz Janka odsunęła ją łagodnie. Nie tego jej było potrzeba: nie takich słów i nie takiej pociechy.
– Ojciec mnie wypędził… muszę wyjeżdżać… – rzekła, dziwiąc się w duszy tym krótkim dźwiękom, które zamykały w sobie tak wiele.
– Ależ to niemożebne!… Ojciec da się przeprosić…
– Nie; nie zostanę już tutaj dłużej. Dosyć mam męki, dosyć…
– Pojedzie pani do wujów?
Janka się zamyśliła na chwilę, lecz nagle jej twarz posępna rozjaśniła się blaskiem stanowczości.
– Pojadę do teatru. Stało się!
Kręska spojrzała na nią, zdziwiona niby, i zaczęła jej odradzać.
– Niech mi pani pomoże pakować rzeczy. Pierwszym pociągiem odjadę…
– Osobowy teraz nie idzie do Kielc.
– Pojadę do Strzemieszyc, a stamtąd drogą wiedeńską do Warszawy.
– Niechże się pani