Komediantka. Władysław Stanisław Reymont
zabraknąć później sił i odwagi.
Pożegnała się z Kręską obojętnie. Wydawała się spokojną i zimną na pozór, i była nią, tylko jakieś drganie ust i to drżenie wewnętrzne, którego nie mogła przyciszyć, były śladami tej burzy niedawnej.
Kazała zanieść rzeczy na dół, a mając jeszcze z godzinę czasu do pociągu, poszła do lasu. Usiadła pod rozłożystym bukiem i zapatrzyła się przed siebie.
– Na zawsze!… – odpowiedziała półgłosem jakby gęstwinie, co zaczęła trząść liśćmi, szemrać i pochylać się ku niej.
– Na zawsze!… – szeptała, wpatrzona w czerwonawe błyski słońca, chylącego się do zachodu, co przeciekały przez splątane gałęzie buków i lśniły się na ziemi.
Las stanął w wielkiej ciszy, jakby słuchał tych jej słów ostatniego pożegnania, jakby dziwił się w milczeniu, że może ktoś, co się w nim urodził i wychował, co żył z nim jednem uczuciem, co tyle łez w jego objęciach wylał, tyle przemarzył w jego ciszy – żegnać się i odejść – na zawsze; szukać lepszej doli i przyjaciół szczerszych.
Żałośnie zaszemrały drzewa… Coś, niby pieśń pożegnania i wyrzutu smętnego, przeleciało po lesie; poruszyły się zielone wachlarze paproci, młode listki leszczyn zaczęły się trzepotać, sosny cienkiemi igiełkami zaszeleściły cicho – i zadrgał, ożywił się las jękiem przeciągłym. Ptaki zaśpiewały urywanymi, przestraszonymi głosami, a po niebie, po ziemi zasianej liśćmi, mchami złotymi, konwalijkami białemi, po lesie zielonym przebiegały jakieś cienie, jakieś dźwięki, jakieś hukania, podobne do ech łkań żałosnych…
– Zostań!… ja ci starczę za wszystko… zostań!… zdawał się mówić las mocnym głosem miłości ojcowskiej.
Potok szumiał zgiełkliwie, burzył się, podważał pnie i kamienie, co mu tamowały drogę, wymijał, okrążał, spadał i rozbity w pianę, w kaskadę pyłów, mieniących się w słońcu wszystkiemi barwami tęczy, biegł ciągle naprzód niepowstrzymanie, szemrał zwycięsko i zdawał się szeptać:
– Idź… idź…
Cisza się potem zrobiła ogromna, przerywana brzęczeniem komarów i chrzęstem spadających szyszek zeszłorocznych.
Kukułka kukała gdzieś daleko.
– Na zawsze!… – szeptała Janka.
Podniosła się i szła z powrotem na stacyę. Szła wolno, rozglądała się miłośnie po drzewach, po ścieżkach, po zboczach wzgórz, i z rozrzewnieniem głębokiem, z bólem dziwnym, żegnała je spojrzeniami.
Czuła, że ją łzy zalewają: łzy żalu, odrywania się cierpkiego od tych miejsc, z któremi się zżyła tak głęboko i z któremi się musi rozstać na zawsze…
Teraz, w tej chwili dopiero, poczuła całą gorycz swojego wyjazdu, i teraz poznała, że to nieprawda, iż ona tutaj nic nie kochała, i nic i nikogo nie zostawi tutaj drogiego!… Zostawiała te lasy, co były cząstką jej duszy najdroższą. Zostawiała góry, polanki, niebo czyste, to życie burzliwe, ale swobodne – te chwile samotności – przeszłość całą, pełną walk, burz rozszaleń, zachwytów i marzeń…
Zostawiała więcej, niż mogła zrozumieć na razie.
Patrzyła z gorzką zawiścią na wszystko, że wszystko to zostanie – i myślała posępnie, że tak samo słońce będzie świecić nad tym drogim kawałkiem ziemi, tak samo lasy będą szumieć i wołać tysiącami głosów w noce burzliwe jesieni; wiosny iść będą, kwiaty kwitnąć – i ta pustka, to dobro jej, pełne melancholii, te noce księżycowe, zadumy lasów – wszystko to będzie… tylko ona odejść musi… tylko ją los wyrywa i rzuca daleko… i na zawsze…
Potem myślała o tem nowem życiu, do jakiego szła – i żale za przeszłością przycichły, i podnosiła się w niej zwolna jakaś świadoma siebie siła życia i przejmowała ją mocą, że się wyprostowywała, patrzyła coraz śmielej przed siebie i coraz bardziej podnosiła głowę.
Zobaczywszy ojca na peronie, nie drgnęła nawet: już się pomiędzy nimi rozciągał ten nowy świat, do którego uciekała i pociągał ją obietnicami szczęścia i sławy.
Znajomi przystępowali do niej, witali się, pytali o zdrowie, dokąd jedzie i t. d.
Odpowiadała, że do rodziny i nie traciła spokoju. Miała go nawet tyle, że poszła sama do kasy po bilet.
Stanęła przed okienkiem i zażądała go głośno.
Orłowski (bo on sam sprzedawał bilety) podniósł głowę gwałtownie; coś, jakby cień czerwony, przeleciało mu po twarzy, ale nie odezwał się. Wydał jej resztę, spokojnie i zimno się patrzał, gładząc brodę, jakby jej nigdy nie znał.
Odchodząc, odwróciła głowę i spotkała się z jego rozpalonym wzrokiem.
Odsunął się gwałtownie od okienka, zaklął głośno, a ona poszła, tylko, że szła wolniej jakoś i nogi pod nią drżały.
Ten błysk oczów, jakby zakrwawionych łzami, uderzył w nią i zaciężył na sercu.
Pociąg przyszedł – wsiadła. Jeszcze z okien wagonu patrzała na stacyę.
Kręska powiewała z mieszkania chustką i udawała, że łzy obciera.
Orłowski, w czerwonej czapce, w niepokalanie białych rękawiczkach, ze sztywną miną urzędową chodził po peronie; nie spojrzał w jej stronę ani razu.
Dzwonek uderzył, rozległ się świst maszyny, potem gwizdka nadkonduktora i pociąg ruszył.
Telegrafista żegnał ją ukłonami; nie widziała – widziała tylko, jak ojciec wolno i ciężko odwrócił się i wszedł do swojej kancelaryi.
– Na zawsze!… – szepnęła, wychylając się z okna i ogarniając wzrokiem wszystko: lasy, wsie, wzgórza, moczary i znów to samo, przemykały się, niby cienie fantastyczne, – a ona patrzała, czując, że ją jednocześnie porywa jakaś siła ogromna, że jest już na łascei niełasce jakiejś mocy wielkiej, co ją wyrwała z gniazda, i niesie w nieznane światy, ku nieznanym przeznaczeniom.
Noc zapadła.
Księżyc płynął po ciemnym granacie przestrzeni, niby łódź srebrzysta po morzu nieskończoności, – a ona wciąż wychylała się przez okno i patrzyła w stronę Bukowca, szepcąc od czasu do czasu sucho i bezdźwięcznie:
– Na zawsze!… na zawsze!…
Orłowski o zwykłej godzinie przyszedł na kolacyę.
Kręska, pomimo radości, była niespokojną; patrzyła mu w oczy trwożnie, chodziła jeszcze ciszej, była teraz jeszcze pokorniejszą i mniejszą.
A on, jakby się mocował sam ze sobą, bo nie wybuchał klątwą i nie wspominał nic o Jance.
Na drugi dzień tylko zamknął pokój Janki na klucz i schował go do biurka.
Nie spał w nocy: oczy miał wpadnięte i cerę trupią. Kręska słyszała, że przez całą noc chodził po swoim pokoju, ale służbę pełnił, jak zwykle.
Przy obiedzie, Kręska ośmieliła się sama z czemś odezwać.
– Aha!… z panią się muszę jeszcze załatwić!…
Kręska zbladła. Zaczęła mu mówić o Jance, o swojej życzliwości, o tem, jak ona ją odwodziła od wyjazdu, jak ją serdecznie błagała…
– Głupiaś pani!… pojechała, bo chciała… Niech tam kark skręci!…
Kręska zaczęła się rozwodzić nad osamotnieniem jego.
– Suka!… – mruknął, spluwając pogardliwie. – Pani możesz sobie jeszcze dzisiaj odjechać. Zapłacę, co się