Trzeci Front. Filip Molenda
było w porządku. Chyba dałby mi znać, gdyby coś takiego planował…
– Dałby znać? Nie znaliście się zbyt długo.
– Od roku, odkąd zaczęliśmy organizować Komitet. Ale chyba byłem jego najbliższym kolegą w Warszawie… Na pewno w pracy… Miał tu jakąś daleką rodzinę…
– Zachowywał się jakoś tak… hm… niezwyczajnie? – spytał szef.
– Wszyscy ostatnio zachowują się niezwyczajnie. Wojna jest.
– Jak się skończy, to go dorwę i krzywdę zrobię…
– Ale, panie kierowniku, może ten list to rzeczywiście żart. Może trzeba sprawdzić, wysłać kogoś do domu…
– Ja ten list przeczytałem o szóstej rano. O wpół do siódmej byliśmy z panem Wincentym u Malanowskiego w mieszkaniu. Otworzyła nam jego gospodyni. Malanowskiego nie ma, nie ma części ubrań. Mówiła, że bardzo martwił się o swoich rodziców w Krakowie, że chciał tam jechać. Zawiadomiłem żandarmerię i policję, ale nie mają personelu, aby zajmować się takimi sprawami. Dlatego to ja przesłuchuję pana, nie oni. Nic pan nie wiedział o planach Malanowskiego?
– Nic, przecież już mówiłem.
– Pan mi takiego numeru nie wykręci, panie Krupski! – Atmosfera w gabinecie zrobiła się niemal lodowata.
– Nie, ja do Krakowa się nie wybieram. Wolę Warszawę.
– Dziękuję panu. – Szef, urodzony w grodzie Kraka, zakończył rozmowę prawdziwym warknięciem: – Proszę zabrać się do pracy.
Droga do dowództwa obrony stolicy była krótka. W kościele świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży kończyło się nabożeństwo i ludzie grupkami rozchodzili się w różne strony. Widok ten podniósł Karola na duchu. Zniszczeń nie było widać, centralne dzielnice miasta ucierpiały na razie niewiele. Niemcy skupiali swoją uwagę na liniach komunikacyjnych, fabrykach i pozycjach obronnych. Zresztą przez pierwszy tydzień wojny Warszawa była broniona przez lotnictwo, a nieliczne niemieckie wyprawy bombowe, które przedarły się nad miasto, starały się zniszczyć przede wszystkim mosty. Później nastąpiło kilka dni, kiedy osłony powietrznej nie było, a naloty zdawały się dużo bardziej bolesne. Nie „silniejsze”, „bardziej niszczycielskie”, ale właśnie „boleśniejsze” – pewnie dlatego, że w tych dniach polskie samoloty stanowiły rzadki widok. Od tygodnia – od rozpoczęcia walk przez Kutrzebę i Bortnowskiego – niemieckich samolotów było wyraźnie mniej, co niektórych ucieszyło. Tych, którzy mieli za mało wyobraźni, aby zrozumieć, że samoloty, które nie bombardują Warszawy, bombardują jakiś inny cel.
Po chwili był w gmachu na rogu Alei i Nowego Światu. Zasalutował wartownikom, zameldował się u dowódcy warty i podpisał się u niego w księdze wejść. Zszedł do podziemi, do oficera dyżurnego i powtórnie wpisał się do podobnej księgi. Teraz mógł udać się do pomieszczeń przeznaczonych dla pracowników Komitetu, aby podpisać kolejne księgi i dokumenty, przede wszystkim te o przejęciu służby, dokumentacji, kluczy i plomb… W nocy służbę pełnił młody chłopak, zatrudniony tuż przed wojną. Karol musiał spojrzeć w papiery, aby przypomnieć sobie, jak się nazywa: Władysław Czechowski. Był za młody nawet na służbę wojskową, toteż pracował w garniturze cywilnym.
– Coś ciekawego działo się w nocy? Jakieś nowe wiadomości? Podpisaliśmy pokój? – pytał Karol w czasie przekazywania dokumentacji.
– Nie, proszę pana, nic ciekawego. No, może tylko to, że są kłopoty w Puszczy Kampinoskiej, no i sukces Sosnkowskiego pod Lwowem nie był wcale taki wielki.
– A to skąd wiadomo?
– A bo mnie, młodemu, coś dokładnie powiedzą? Usłyszałem przypadkiem w wucecie. – Władek uśmiechnął się. – A mówiąc poważniej: nasłuch radiowy nie wykrył niepokoju wśród niemieckich łącznościowców. Czyli Niemcy nie wiedzą, że Sosnkowski rozbił im całą dywizję pancerną. Czyli nie rozbił. Z kolei od rana panuje nerwowa atmosfera, bo próbują się połączyć z Kutrzebą lub Bortnowskim i nie mogą. Zresztą o dziewiątej jest odprawa, to się pan dowie. Ja teraz wracam na Książęcą, bo szef chce się ze mną widzieć.
Kolejna tego dnia odprawa była przeprowadzona w jeszcze gorszych warunkach niż poprzednia. Oficerowie pracowali ciężej i dłużej niż cywile, mieli więc mniej czasu na zadbanie o siebie. Mundury wielu z nich parowały wilgocią z porannego deszczu i wszyscy palili. Wentylacja nie radziła sobie najlepiej, mimo że – jak zauważył Karol – zamontowano dodatkowe wyciągi. O ich słabej wydajności przekonywało to, że nie zdążyły się uporać z dymem papierosów nawet wówczas, gdy oficerowie zgasili je na czas przekazywania obowiązków. Z drugiej jednak strony odprawa przebiegała szybko i sprawnie.
Karol udał się następnie do adiutantury generała Juliusza Rómmla, dowódcy Armii „Warszawa”. Czekało na niego zadanie – napisanie komunikatu o wynikach bitwy grup armii Kutrzeby i Bortnowskiego. Dostał odpowiednie materiały, zmartwione spojrzenie adiutanta i potwierdzenie pogłosek przekazanych przez młodego Czechowskiego:
– Wie pan, poruczniku, zdaje się, że oni nie dojdą do Warszawy. Pan przygotuje warszawiaków na najgorsze…
Takie właśnie było jego zajęcie. Jego i całego Komitetu. Instytucję tę zaczęto organizować jesienią 1938 roku, zaraz po wyzwoleniu Zaolzia. Niemal cały świat potraktował tamto wydarzenie jako agresję na Bogu ducha winnych Czechów, a nie jako wzięcie pod opiekę Polaków prześladowanych przez reżim w Pradze. Konieczne było zadbanie o odpowiednią oprawę informacyjną polskiej polityki zagranicznej i wewnętrznej. Początkowo nowa instytucja miała nosić nazwę „Ministerstwo Propagandy”, ale szybko uznano, że takie miano będzie się źle kojarzyć, a poza tym lepiej, aby polityka informacyjna była stabilna i niezależna od zmian rządu. Powstał zatem Doradczy Komitet Polityki Informacyjnej przy Prezydencie RP. Skomplikowana nazwa maskowała prawdziwy charakter Komitetu, który nie doradzał, tylko nakazywał oraz nie był ciałem kolegialnym, tylko instytucją silnie scentralizowaną. Na jej czele postawiono Leona Berbeckiego, emerytowanego dopiero co generała broni, co samo w sobie wiele mówiło o znaczeniu instytucji. Generał miał siedemdziesiąt pięć lat, wszystko jednak wskazywało, że dożyje setki – był rześki, sprawny, energiczny.
Narodziny Komitetu wywołały wiele plotek. Różnych. Na początku mówiono – celowała w tym opozycja – że jest to pierwszy krok w stronę wejścia sanacji na orbitę nazizmu. Komitet miał przygotować społeczeństwo do porozumienia z III Rzeszą. W kwietniu ci sami ludzie zaczęli krzyczeć, że owszem, Komitet jest agresywnym narzędziem sanacji, ale wymierzonym przeciwko pokojowi światowemu, i jego zadaniem jest przygotowanie społeczeństwa polskiego do agresji na miłujące pokój Niemcy. Latem zaczęto wyrażać opinię, że prawdziwym zadaniem jest przygotowanie Polaków do podpisania przez sanację zdradzieckiego sojuszu z bolszewikami, a tuż przed wojną partie opozycyjne żyły nadzieją, że Komitet ma przygotować powstanie rządu zgody narodowej.
Mylili się. Komitet miał oczywiście za zadanie wpływać na bieżące sprawy, ale miał być instytucją państwowotwórczą, pozapartyjną. Jego działania tylko częściowo były skierowane do Polaków. Inaczej być nie mogło w kraju, w którym przestrzegano prawa; w kraju, gdzie każdy mówił to, co mu się żywnie podobało; w kraju, w którym nie funkcjonowała nawet cenzura prewencyjna. Można było sugerować, nie można było nakazywać. Dużo łatwiejsze – ku zdumieniu wszystkich – było wpływanie na zagraniczne środki przekazu. Wystarczyło odpowiednio szybko reagować i nadawać własne nazwy wydarzeniom dotyczącym Rzeczypospolitej. W ten sposób narzucało się polski punkt widzenia obcym agencjom prasowym, obcym komentatorom, obcym politykom… Wykorzystywano podporządkowaną Komitetowi Polską Agencję Telegraficzną z zespołem jej korespondentów,