Ostatni Pokój. Krystyna Wasilkowska Frelichowska
teatru. Zapraszam go do środka i bez pytania, czy coś wypije, nastawiam czajnik. Przedstawiciele teatrów nie respektują moich godzin pracy, tylko utarło się, że robią nalot dywanowy na dom bez względu na porę. Uzgadniamy termin spektaklu, odbieram afisze, wejściówki dla władz miasta i jeszcze zastanawiamy się nad liczbą występów. Proponuję dwa, ale pod warunkiem, że co do drugiego przedstawienia, to jutro upewnię się w miejscowym liceum, czy będziemy mieli chętną młodzieżową widownię, i dopiero wtedy odpowiem. Podpisujemy umowę wstępną. Podejmuję pana Andrzeja słodzoną miodem herbatą i kruchymi ciastkami. Myślę jednak, że ludzie pracujący w terenie ucieszyliby się bardziej z pajdy chleba ze skwarkowym smalczykiem. Ściskamy sobie ręce, mówiąc: „Do zobaczenia w dniu spektaklu!”.
Wracam do „ostatniego”, na dalszy przegląd rupieci mogę poświęcić około czterdziestu minut. Na środkowej półce natrafiam na okrągłe pudełko na kapelusze zamykane pokrywą ze skórzaną rączką, które od zawsze mi się podobało. Teraz wieko z cienkiej dykty, z której zeszła politura, nie domyka się, ale zawartość na tym nie cierpi. Wypełnione jest małymi poobtłukiwanymi porcelanowymi figurkami, pustymi flakonikami, szczotkami do włosów z metalowymi rączkami, spinkami, klamerkami. Sentymentalna wartość tego jest ogromna, materialna żadna. Samo pudło jest fajne i może zyskać drugie życie.
Schylam się po duże tekturowe pudełko lekkie jak puch. Znam je z wypraw do budynku gospodarczego, w którym wcześniej rezydowało. Pociągam za sznureczek zawiązany w niechlujną kokardkę i zanurzam rękę w piórach wysłużonego boa. Kolory są świetnie zachowane, ale sypią się pojedyncze części strusich piórek. Wymyślne i wypracowane egrety, które przypinało się do kapelusza bądź do fryzury. Najbardziej podoba mi się ten z czarnym ptakiem już z tylko jednym okiem i z wyskubanym ogonem. Chociaż nie wiem, czy palmy pierwszeństwa nie przyznam pastelowemu ogródkowi. Na pewno tego dziwadła nie nosiło się na co dzień. Już widzę moją babcię w takim rajskim ogrodzie na głowie, robiącą zakupy na miejscowym targu! Korzystam z okazji i przymierzam sama.
Odruchowo wycieram rękawem bluzy zakurzoną taflę lustra i z zaciekawieniem przyglądam się własnemu odbiciu. Trzeba przyznać, że przy buro-szarym domowym dresie ta wymyślna ozdoba wygląda po prostu idiotycznie. Zdejmuję ją jednym ruchem ręki, nie przestając przypatrywać się sobie. Ale ta kobieta, która ukazała się moim oczom spod grubej warstwy kurzu, wcale mi się nie podoba. Zajadanie smutków zaprocentowało kilkoma dodatkowymi kilogramami. Zaniedbana fryzura i pierwsze siwe włosy, szara cera, zmęczone, beznamiętne spojrzenie. Byle jakie ubranie, w którym nawet po domu nie wypada chodzić. Naprawdę ja tak wyglądam? Energiczna, apetyczna Ewa Wojciechowska zamieniła się w apatyczną, czterdziestopięcioletnią babę, a do tego wdowę. Kręcę z niedowierzaniem głową. I ta w lustrze – niby ja, ale nie ja – też pokręciła z dezaprobatą. Już chciałam schować pudło na półkę, zamknąć szafę i uciec z tego pokoju, trzaskając za sobą drzwiami, ale… Nagle dostrzegam coś bielącego się w głębi szafy.
Sięgam po dziwny pakunek. To nieduża poduszeczka. Odpinam trzy rozpadające się guziki z materiału naciągniętego na miniaturowe metalowe obręcze i zaglądam do środka. Nigdy nie widziałam tej poszewki i zawartości: czarna, welurowa i obszyta futerkiem mufka. Coś takiego widywałam na rycinach starego żurnala, który mocno zdezelowany wylądował w końcu na stercie śmieci. Już miałam kończyć to szperanie, już domykałam drzwi szafy, kiedy na dużym pudle ze starymi czasopismami dostrzegłam ślady papieru misternie pociętego przez… mysz! Więc mamy w domu myszy! Cholera, co teraz mam zrobić? Patrząc pod nogi, jakbym spodziewała się ewentualności nadepnięcia na hordę tych potworów, wycofuję się z „ostatniego”.
Kombinuję, jak razem z tatą zewrzeć siły w walce z gryzoniami. Trzeba to zrobić w tajemnicy przed Kamą, bo na przekór logice będzie je dokarmiać przez dziurkę od klucza. Zajmę się jednak sama domową eliminacją potworów. Wyskoczę na chwilę z domu i kupię kilka łapek – na początek trzy. Zarzucam kurtkę, wskakuję w kamaszki i pędzę do ogrodniczego, do którego mam kilka kroków.
Bez trudu nabyłam te śmiercionośne urządzenia i już jestem z powrotem. Zaglądam do lodówki: jest tylko krakowska podsuszana. Nie jestem pewna, czy one ten rodzaj wędlin lubią, ale co tam, zaryzykuję! Zakładam przynętę, naciągam zawleczkę. Moje ręce pachną apetycznie wędzonką, więc mali mieszkańcy „ostatniego” za moment również poczują tę woń. Z tymi mysimi szafotami raz jeszcze zakradam się do „ostatniego” i urządzam swoistą jadłodajnię. Pośpiesznie zamykam drzwi i klucz odkładam na segment. Przez chwilę nasłuchuję, czy droga wolna, i ruszam.
Gdybym była przekonana o inteligencji tych zwierząt, to najchętniej otworzyłabym drzwi od kolejnych trzech pomieszczeń i wreszcie te na podwórko, tworząc drogę wolną do wyjścia. Ale z drugiej strony, stworzyłabym warunki do wejścia tym gryzoniom, które były gdzieś w rozbieranym budynku, a teraz tułają się po zakamarkach podwórka i chcą połączyć się ze swoją mysią rodziną. I tak źle, i tak niedobrze. Martwmy się tymi domowymi – ostatecznie, na pocieszenie mają podaną luksusową wędlinę, aż szkoda, że zdołają ją tylko powąchać.
Ręce myję wyjątkowo dokładnie. Ledwo zdążyłam odwiesić ręcznik, kiedy wchodzi uśmiechnięta mama z ćwiartką tortu czekoladowego pod celofanowym daszkiem. Zaczyna mi opowiadać, że przyszło pięć pań, że było bardzo sympatycznie i wesoło do chwili pojawienia się pijanego syna solenizantki – Stacha.
– Domagał się alkoholu, szarpał matkę za rękaw, nie szczędził nam ordynarnych słów, aż wreszcie położył się i zasnął. Marysia posmutniała, była zawstydzona i rozmowa już się nie kleiła. Panie pośpiesznie żegnały się i wychodziły, ja wyszłam ostatnia, bo pomogłam uprzątnąć stół. Marychna stanęła przy zlewie, myła i płukała naczynia, a ja wycierałam je i ustawiałam na kredensie. Pośpiesznie zbierała co cenniejsze rzeczy i chowała do różnych wypróbowanych zakamarków. Srebrne sztućce, cukiernica, patera, świeczniki trafiły do piekarnika, grubsze pieniądze z portfela chciała położyć na szafie, ale wcisnęła w moją rękę. „Przechowaj proszę”, powiedziała. Bez słów objęła mnie za szyję i się rozpłakała. Czterdziestopięcioletni syneczek wyprawił mamusi imieniny! – podsumowuje ze złością starowinka. Wreszcie wzdycha ciężko, chwilę milczy, siada na krześle i mówi ze smutkiem: – Współczuję jej serdecznie, robi wszystko, żeby ukryć swoją rozpacz. Wstydzi się za syna i winę zawsze bierze na siebie: „kochałam go, pozwalałam mu na wszystko i teraz nie mam syna, ale bezwzględne zwierzę”. Wieczorem zajrzę z tatą do Marysi, zobaczymy, czy już się wyniósł i czy wszystko jest dobrze.
A po tych skrupulatnych relacjach zaniepokojona staruszka rozgląda się po kuchni i pyta: – Co to, córka, obiad w polu?
Tu wstawiam bajko-opowieść i, kłamiąc jak z nut, mówię o bardzo długiej wizycie pana z Torunia, o parzeniu mu herbaty i jeszcze kolejnej, że tak długo to wszystko zeszło.
Na szczęście mamy w zanadrzu na przygotowanie obiadu całą godzinę. Rozdzielamy zadania: ja zajmuję się nadzieniem do kurczaka, a ziemniaczki i mizerię zrobi mama. Drób prima sort od Wesołych z Przypustu miałam już wcześniej przygotowany. Wątróbka oraz namoczona w mleku i odciśnięta bułka są już zmielone, dokładam tylko posiekaną natkę, wbijam jajko, sól oraz pieprz do smaku i napełniam tuszkę. Zaszywam ptaka, okrywam folią i wkładam do rozgrzanego piekarnika. Na dziesięć minut przed końcem pieczenia rozchylę folię, żebyśmy wszyscy mieli chrupiącą skórkę. Ale już z góry wiem, że swoją chrupkość oddam Kamie i to samo zrobią dziadkowie pod pozorem, że nie lubią takiej… brązowej skórki. A ona nas wyśmieje, że nie wiemy, co dobre. To przekomarzanie to już taki nasz świecki obyczaj. Teraz ugotowane ziemniaczki są poddane prasce, chluśnięta śmietanka czyni je kremowymi, drugą porcją śmietany zostają polane ogóreczki i – jak na zawołanie – otwierają