Ostatni Pokój. Krystyna Wasilkowska Frelichowska
krok. Uzbrojona w małą łyżeczkę czekałam na patelenkę z resztkami tego specjału. Z narażeniem ręki na oparzenie chwytałam ją i sadowiłam się na stołeczku w kąciku kuchni. Wystarczy tych wspomnień!
Ubrana w kurtkę dopijam kompot, łapię za torbę, porywam rolkę z plakatami teatralnymi na Trzy siostry i pędzę. Kawałek ulicą 3 Maja, zakręt w prawo w Browarną, po pięćdziesięciu krokach w lewo Piwną i pod górę Klasztorną. Lekko zasapana, ale nie spóźniona, wchodzę w Kościuszki i już docieram do celu: robota. Przede mną poczciwy gmach Domu Kultury. Mimo że nikt stojący na schodach nie widzi mojej twarzy, uśmiecham się do nich serdecznie. Kocham ludzi, czy to tych najmłodszych z sekcji plastycznej, czy staruchów z LO od maski Melpomeny, co pięć minut zmieniające się składy grup muzycznych, recytatorów.
Maryla, Basia, Bożenka, Zosia, Małgosia, Ewa – to dziewczęta z tanecznej Szóstki. Siedzą na schodach zagadane, na wieszakach trzymają spódnice do tańca. Natychmiast zgłaszają, że będą tylko godzinkę i uciekają pisać ściągi na gegrę. Nim włączyłam magnetofon, tancerki stanęły przebrane na scenie. Marylka prowadzi króciutką rozgrzewkę i zaczynamy próbę. Już od pierwszych taktów Lambady są pomyłki w układzie, widać, że każda jest zajęta swoimi myślami, a nie tańcem. Wyjątkowo nie strofuję ich, kładę nacisk tylko na krok podstawowy. Dla dobra wszystkich jeszcze raz powtarzamy i się rozstajemy. I tu niespodzianka – część osób chce zostać jeszcze trochę, a część już zdjęła kostiumy. Staję się rozjemcą i ustalamy, że za tydzień umówimy się godzinę wcześniej i popracujemy podwójnie. Już pogodzone ze sobą dziewczyny wychodzą, ale w holu któraś jeszcze krzyczy: – Pani dyrektor, ma pani gościa!
Odłączam magnetofon, gaszę rampę nad sceną i wówczas dostrzegam stojącą w drzwiach szefową Klubu Seniora. Charakterystyczna przetykana złotą nitką chustka w róże i laseczko-ciupaga to jej znaki rozpoznawcze. Tego nalotu się nie spodziewałam, nie chcę wysłuchiwać żadnych skarg i nie chciałabym uczestniczyć w żadnych personalnych rozgrywkach. Szanuję tych ludzi, ale zbyt dużo złego dzieje się w klubie: plotki, obmowy, pretensje. To było moje ulubione dziecko – drugi w Polsce klub i zaczynałam od zera. Panie przychodziły ubrane jak na niedzielną mszę, panowie im dorównywali białymi koszulami i krawatami. Przemyślane zajęcia, spotkania z ciekawymi ludźmi, herbatka, ciasteczka i pokazy kulinarne sponsorowane przez GS. Jubileusze, imieniny członków klubu, harcerze odprowadzający najstarsze osoby do domu i składkowe wycieczki. Czy mogło być jeszcze lepiej?
– Dzień dobry, co panią sprowadza? – pytam zaniepokojona i zapraszam do biura. Ale patrząc na minę przewodniczącej, właściwie już mogę sama sobie odpowiedzieć: kwas w klubie. Niedawno największą kością niezgody były dary rozprowadzane przez Caritas: sery, makarony, mąka, zupki w proszku itp. Bronię się przed tymi waśniami. Może, kiedy będę w ich wieku, też będę taka kłótliwa. Z jednej strony cieszę się, że podarowane nam produkty nie wylądowały w placówce, ale zawieziono je do prywatnego mieszkania. Z drugiej martwię, że wiktuały nie zostały rozdzielone przez trójkę klubową i jest pewne grono bardzo z tego niezadowolone. Wejdź tu, człowieku, w to gniazdo os… O nie! nie zrobię kroku, bo wiem, jak to się skończy. Gdzieś odeszła życzliwość, serdeczność i uczciwość, ale ja nie zamierzam już tego naprawiać. Z mało sympatycznej rozmowy wybawiają mnie recytatorzy. Właścicielka zacnej pieczątki klubu wychodzi bardzo niechętnie, wściekła za moją rezerwę do jej wersji zdarzeń i plotek, które przyniosła. Już się pożegnałyśmy, wchodzę na schody, ale z oddali słyszę jeszcze jej głos. – Jak im się nie podobam, to mogę to wszystko rzucić! – mówi.
Och, ile razy już to słyszałam?
Młodziaki nawet nie widzą, jak wchodzę do sali, są wsłuchani w opowiadanie Maryli o ubiegłorocznym konkursie recytatorskim w Łącku. Odbył się piętnastego maja! Wybuchają salwą śmiechu w chwili, kiedy wspomina, jak mówiła tekst Młodożeńca: „zabieliło się, rozszerzyło się…”1, a tam za oknem wirują… najprawdziwsze płatki śniegu. Kiedy doszła do słów „hej, mistrzu Adamie, hej, w białym turbanie – skacz”2, jury i cała sala, nadal patrząc w okno, buchnęli gromkim śmiechem i rozwalili jej prezentację. Wtedy naprawdę się wściekła, nie chciała powtarzać recytacji i wybiegła z sali. Takiego psikusa potrafi zrobić nieokiełznana pogoda! Marylka dziś umie się z tego śmiać, ale wtedy nie mogłam jej uspokoić.
Włączyłam czajnik, bo przy herbacie, tym razem „Jubileuszowej”, jakoś miło jest prowadzić dysputy o tekście do interpretacji. Miejsce akcji Całej jaskrawości Stachura osadził między innymi w naszym mieście. Zrobiłam skróty tekstu i ograniczyłam czasowe ramy. Andrzej zgłasza się na narratora, a Marki chcą prowadzić dialog i śmieją się, że obaj pasują do roli Witka. Po raz pierwszy czytają tę powieść, trochę ich bawi pokręcona przez Stachurę topografia miasta. Kiedy, śledząc tekst, „dowędrowali” do Przypustu, tam oczyma wyobraźni zobaczyli całą jaskrawość i już byli tekstem zachwyceni. Jestem przekonana, że teraz sięgną po Siekierezadę i po następne pozycje z pięcioksięgu. Chętnie słuchają moich wspomnień o kultowym Edzie, kawach pitych z nim w moim biurze, o nieodłącznej gitarze noszonej przez niego na plecach, startych dżinsach, kapeluszach, spotkaniach autorskich i jego rozśpiewanych wieczorach. Opowiadam o jego umiejętności wyłączenia się z towarzystwa, plumkaniu na gitarze i cichutkim podśpiewywaniu. Razem słuchamy odtwarzanych z magnetofonu piosenek, które nagrałam na jednym z jego wieczorów autorskich. Podziwiamy jego niepowtarzalny tembr głosu, dramatyzm wykonania i teksty, które sprawiają, że przez dłuższą chwilę nie widzimy potrzeby odzywania się do siebie.
Mówić o Stachurze w czasie przeszłym to wciąż duży ból i żadne modne „Stachuriady” nie rekompensują tej straty. To tylko erzac, ale jednak kawałek Edwarda. Nigdy nie zapomnę, jak niemal dekadę temu, kilka miesięcy po jego śmierci przygotowałam wieczór jego poezji. Dekoracją były duże białe praktykable, na których recytatorzy po wygłoszeniu swoich kwestii ustawiali zapalone świece. Na ostatnim pustym prostopadłościanie zaplanowaliśmy położenie kwiatów. I nagle to pudło, przez nikogo nie tknięte, przewróciło się z hukiem. Recytatorzy jak na komendę odwrócili się i zdziwieni patrzyli na leżącą bryłę. Marcyś Kostecki nie stracił zimnej krwi, rozpoczął swój wiersz i na jego zakończenie, jak było umówione, położył na tym pudle wiązankę. Tego, co wydarzyło się później, nie było w scenariuszu, a cała szóstka zabrała swoje ogarki i przeniosła je na pudło z kwiatami. Cisza trwała i trwała, chwilę później rozległy się ogromne brawa. Nie potrafię racjonalnie wytłumaczyć tego zjawiska z pudłem i spontanicznej reakcji recytujących.
Na parterze głośno, rozgadani kinomani zwartą grupą czekają w holu, by wejść na salę. Powtórkowy seans Wejścia smoka wciąż przyciąga widzów. Choć film miał premierę kilka lat temu, ta stuprocentowa frekwencja na sali kinowej to dowód, że moda na walki Wschodu nadal trwa. Przerywamy zajęcia, bo gwar bardzo przeszkadza, a ten czas przeznaczamy na wypicie następnej herbaty. Wiem, że ta przerwa zniszczy atmosferę zadumy i dobrą energię, która zdążyła się nabudować – trudno, pogadamy i się rozejdziemy.
Miałam w planie dużo zrobić: opracować plan zajęć na dwa miesiące wakacji, zająć się naprawą kurtyny, odpisać na pismo komisji kultury. Źle też się stało, że nic nie zrobiłam w sprawie organizacji spektaklu, ale tym się zajmę jutro od rana. Muszę zapomnieć, że w domu cokolwiek zrobię. Planowałam upranie pościeli i dużych ręczników frotté, ale trudno, trzeba to przełożyć. Żyję w tyglu pracy od wtorku do niedzieli, a nawet mój szewski poniedziałek nie zawsze jest tylko mój. Muszę też pamiętać o zapewne już zmumifikowanych szczątkach myszek. Wciąż brakuje czasu, ale jutro muszę uprzątnąć ich zwłoki. Trzeba też dobrać
1
Stanisław Młodożeniec, „Śnieg”, [W:]
2
Tamże.