Ostatni Pokój. Krystyna Wasilkowska Frelichowska
pod samą furtkę, wygramoliłyśmy się z auta, on nie wysiadał, pomachał ręką swoim staruszkom stojącym w szeroko otwartych drzwiach i z impetem odjechał. Ciężko było patrzeć na ciocię zgiętą w znak zapytania i z trudem oddychającego wujka. Zobaczyłam, że radość z naszego przyjazdu z minuty na minutę prostowała Steniulkę, a Józeczek nabierał równego oddechu. Kama zrobiła furorę.
– Jaka ona już wysoka! I jak włosy jej urosły! – zachwycała się ciocia. Dziadko-wujek, jak przystało na absolwenta seminarium nauczycielskiego, przepytywał ją, jaką ma średnią ocen, jaką lekturę teraz przerabia w szkole. Zagadywali nas na zmianę – robili tak jak dwa lata temu, kiedy znalazłyśmy się u nich z przepisu psychologa. Podczas naszej wizyty w jego gabinecie w kilka dni po pogrzebie Artura zalecił nam zmianę otoczenia. To w Komorowie koiłyśmy nasz ból, jeżeli można pigułkę z pobytu w zoo, krople z oglądania spektaklu czy miksturę z pałaszowania rożków orzechowych w Horteksie uznać za uzdrawiające. Jak już byłam przekonana, że terapia Kamy działa, to i tak meldowała mi rano, że śnił jej się tato, jak wspólnie budowali tamę na strumieniu w Limanowej, i wybuchała płaczem. Cudowna Limanowa – wówczas byliśmy w komplecie, szczęśliwi, spokojni. Spotykaliśmy się z mieszkającą tam ulubioną „ciocią” Ewunią, siostrzenicą naszego proboszcza, spacerowaliśmy, śmialiśmy się i dobrze bawiliśmy.
Wujek zajmował się Kamą, chyba próbował przekazać jej zasady jakiejś skomplikowanej gry planszowej, bo z jego pokoju dochodziły jedynie szepty. Ja poszłam z ciocią do mikroskopijnej kuchni, a moja rola polegała na staniu obok starowinki i odpowiadaniu na pytania o nasz dom, moich rodziców i Mariusza. Ziemniaki dogotowywały się, zasmażka do parzybrody skwierczała na gazowej kuchence i kolorowała się na beżowo. Na dużej patelni topił się tłuszcz do smażenia wielgachnych panierowanych kotletów.
– Ciociu, czy dobrze myślę: mięso od szynki? – zapytałam.
Uradowana, że robi mi wielką frajdę i sprawi radość moim kubkom smakowym, przytakuje. Wie, że lubię tę część wieprzowego ciałka, a u nas trudno zrobić udane mięsne sprawunki. Gadam jak na mękach! Jaka trudność! Potrzebna jest siła, przebojowość i elokwencja niewyparzonej gęby. Nie wystarczy mieć przyswojony słownik wyrazów obcych, mówić „ę” i „ą”, trzeba mieć też umiejętność przeobrażenia się w hienę. Nie ma to, tamto… Popychają – ty dla śmiechu powinnaś też popchnąć. Najlepiej mocniej! Tak, żeby ktoś się przewrócił. Gdybym tak się zachowywała, byłabym fajną babą, równiachą, a nie jakąś wdową z herbem schowanym w szufladzie. Nie trzeba kreować się na wielką „kulturystkę” i przestrzegać bon tonu. Fakt, czuję się zażenowana tłokiem kolejki, sprośnymi dowcipami i rzuconym jakimś ochłapem na ladę przez sprzedawcę. Nic dziwnego, że wracam ze sklepu z badziewiem.
– Józeczku, siadaj do stołu! Kamuś, rozłóż jeszcze małe łyżeczki. – Słowa cioci wyrywają mnie z zamyślenia.
To odpowiedzialne zadanie ucieszyło Kamę, a może bardziej pobudził ją zapach wydobywający się z kuchni, bo wybiegła z pokoju wujka i uzupełniła zestaw sztućców. Śnieżnobiały obrus podkreślał wyjątkowość obiadu, świąteczne srebrne sztućce i wspaniale trzymająca się od bożonarodzeniowych świąt gwiazda betlejemska dawały pełny sznyt. Z przyjemnością, ale ukradkiem zerkaliśmy na Kamę, wymienialiśmy pełne podziwu spojrzenia, patrząc, jak wcinała z apetytem. Już widzę po powrocie, jak będzie się zachwycała: „Babciu, jak ja lubię jeździć do Komorowa! Dziadulki są tacy fajni!”. I tu będzie opowiadała o pysznym kotlecie, kapustce, tłuczonych i nie zapomni wspomnieć o kompociku z brzoskwiń. I tak zrelacjonuje wszystko, dzień po dniu, minuta po minucie.
Napar z ziół dla wujka, cienka herbata dla cioci, kartonik z soczkiem dla Kamy i solidna filiżanka kawy dla mnie. Roznoszę napitki i stawiam na stolikach w pokojach. My z ciocią zaszywamy się w saloniku z widokiem na ogród. Wujek i Kama wracają, jak się okazuje, do gry w warcaby. Ciocia szeptem skarży się na swoje ciężkie życie, chorobę jej Józeczka i to, co ich często poróżnia – jego niezmienne zamykanie się w sobie.
– Tyle lat po wojnie, a u niego trauma po obozie trwa – mówi prawie bezgłośnie i jednocześnie nasłuchuje, czy wujek zbyt dużo nie mówi, bo: „pompka będzie w robocie”. Faktycznie, inhalator na astmę zawsze leży w zasięgu ręki.
Wujek to absolwent seminarium nauczycielskiego, uczył do czerwca 1939 roku. Aresztowany przez gestapo i uwięziony, tylko dzięki portfelowi teścia zwolniony po kilku miesiącach. Mógł sobie siedzieć cicho, zadekować się i pokazać, że się… poprawił. Ale nie on! Wkrótce potem miejscowy folksdojcz wypatrzył dzieci idące na tajne nauczanie i zdradził adres tej szkółki. Tortury w płockim więzieniu, transport i dwuletni pobyt w stutthofskim obozie miał więźniowi wybić z głowy pedagogiczne zapędy. Niemcy, likwidując obóz, więźniów ładowali na barki ciągnięte przez holownik, który wypłynął na pełne morze. Niewiele brakowało, a dokończyliby precyzyjny plan likwidacji obozu. Ktoś najwyższy rangą złożyłby meldunek: „Rozkaz wykonany!”.
Ale sam Bóg wziął sprawy w swoje ręce. Nad Bałtykiem rozpętała się burza. Rozszalały sztorm sprawił, że ich tańcząca na falach barka urwała cumę. Już nie byli na smyczy, a holownik z pozostałymi łajbami pod białą grzywą fali zniknął im z oczu. Ich dobrze zbalansowana barka z dziesiątkami ludzkich cieni w biało-niebieskich pasiakach wciąż utrzymywała się na powierzchni. Po wielokroć oglądali księżyc, wschodzące słońce i tylko uchodzące z innych współtowarzyszy niedoli życie pozwalało założyć o jedną warstwę ubrania więcej. Ocaleńców wypatrzył pływający patrol duńskiego ruchu oporu, z barki zabrali dwudziestu jeszcze żywych ludzi i przewieźli do szpitala w Hald Ege. Nie wszyscy przeżyli. Ciociny Józeczek, nie rozumiejąc fenomenu woli Bożej, ocalał. Tyle razy słyszałam tę opowieść od cioci, że mogę recytować z pamięci.
Doktor Rozenek z powodzeniem mógłby nazywać się Rodzynek, był przemiły, ale tak pomarszczony, że faktycznie przypominał wysuszone winogrono. Przywitał nas z promiennie uśmiechniętą twarzą i zachowywał się tak, jakby Kama była jego jedyną pacjentką. Wysłuchał moich niepokojów, szczegółowo obejrzał każdy mięsień i pochwalił efekty rehabilitacji.
– Ćwiczenia, ćwiczenia i jeszcze raz odpowiednie ćwiczenia – powiedział, szczerze się do nas uśmiechając.
– Panie doktorze, żeby to usłyszeć nie musiałam przyjechać do Centrum, ale… niech pan to wytłumaczy nauczycielowi WF-u z jej szkoły, który za karę karze robić dziesięć pompek. No i co? Zrobi ona pompki? Nie! Więc następne dziesięć! – żachnęłam się i jednym tchem wylałam wszystkie swoje żale.
Doktor Rozenek przemilczał moje skargi, wypisał skierowanie do dziecięcego sanatorium w Arturówku, a Kama na sam dźwięk tej nazwy podniosła głowę i wyszczerzyła zęby z zadowolenia.
Rozmawiał jeszcze chwilę z Kamą, zadawał jej wiele pytań, podpowiadał, jakie ćwiczenia może robić sama. I niezmiennie „wieszał psy” na załodze bydgoskiej kliniki. Zwracając się do mnie, gromił, że do obowiązku matki należało oddać sprawę do sądu.
– To, co pani opowiadała, to horror! Miała pani świadka nocnej libacji w pokoju lekarzy, trzeba było to wykorzystać – mówił, zaciskając z gniewu pięść. A ja znów miałam mętlik w głowie. Poczciwa siostra Czesia jest zbyt uczciwa, żeby wprowadzić nas w błąd, fantazjować o przebiegu porodu. To ona, pielęgniarka z oddziału położniczego, na którym urodziłam Kamę, otworzyła mi oczy na to, co tak naprawdę wydarzyło się podczas porodu. Prawdą jest, że jak tylko przestały mnie boleć poturbowane żebra, wróciło widzenie w obu oczach i byłam już po operacji uszkodzonego woreczka żółciowego,