Paragraf 148. Jacek Ostrowski
warszawy i zamiast udać się do domu zjechał ulicą Rybaki prosto nad Wisłę. Pod mostem skręcił w lewo, w stronę basenu Budowlanych. Minął go, pojechał jeszcze sto metrów do końca drogi, zaparkował tuż przy starej, zdezolowanej petce. Już prawie nikt czymś takim nie jeździł, to był relikt minionej epoki wczesnego socjalizmu, protoplasta trabanta. Dalej, w chaszcze wikliny prowadziła jedynie wąska kręta ścieżka. Tu w dzikich nadbrzeżach Wisły amatorzy szczupaka, sandacza czy płoci czaili się na zdobycz, a wśród nich była jedyna kobieta – Zuza Lewandowska.
Przyjeżdżała tu od dzieciństwa, kiedyś z ojcem, a od kilku lat sama. Jarzębowski wiedział, gdzie szukać, i odnalazł ją bez trudu. Siedziała skulona na stołeczku rybackim, schowana w wysokich szuwarach, trzymała w ręku wędzisko, spojrzenie zakotwiczyła na spławiku tkwiącym nieruchomo na wodzie. Mężczyzna przysiadł na spróchniałym konarze, nędznej pozostałości po starej wierzbie.
Zuza nawet na niego nie spojrzała. Wciąż była skupiona na wędkowaniu.
– Coś kiepsko dziś biorą – zagaił po chwili Jarzębowski.
– Tak jak zawsze.
– Czy nie możesz po prostu iść do sklepu rybnego?
– Nie chodzi o jedzenie, tylko o samo łowienie. Niekiedy potrzebuję ciszy, a to jest jedyne takie miejsce. W domu mam hałaśliwą papugę, za ścianą wciąż się awanturującą patologię, a w pracy gadatliwych kolegów. Już nieraz ci to tłumaczyłam, ale widzę, że nigdy tego nie zrozumiesz, a może nieuważnie słuchałeś. Po co przyszedłeś? Tylko nie mów, że w celach towarzyskich.
– Mam dla ciebie klienta.
– Tylko po to zawracasz mi głowę? – zdziwiła się. – Nie wiesz, kiedy mam dyżur w kancelarii? Teraz jestem po pracy. O, chyba bierze!
Spławik zaczął dziwnie podskakiwać, coś go ciągnęło w dół i chwilami ginął w wiślanej toni. Zuza szarpnęła w górę wędziskiem. W świetle słońca leżącego na zachodnim nieboskłonie zabłysły złotem łuski zdobyczy. Płoć prosto z haczyka spadła do wiadra.
– Co z nią zrobisz? Bo przecież nie usmażysz? – spytał mężczyzna.
– Jak to co? – zaśmiała się. – Wykupi się, spełniając moje życzenie.
– Ale to tylko płotka. Nie widzisz?
– Jaka rybka, takie będzie życzenie. Co to za klient?
– Pewnie słyszałaś o dzisiejszym zabójstwie? Córka znanego kiedyś prokuratora wiozła w bagażniku zwłoki sekretarki męża, a jego samego zadźgała. Taka jest wersja oficjalna.
– Już mi się ta kobieta podoba, ma charakter. A jak brzmi wersja nieoficjalna?
– Jest w to wrabiana.
Zuza sięgnęła ręką do wiadra po rybę. Zręcznie chwyciła płotkę w dłoń i obdarowała wolnością, wypuszczając ją do Wisły.
– A życzenie?
– Właśnie je spełniła, wracamy do miasta.
Lewandowska złożyła stołeczek i zaczęła pakować wędziska.
– No, obywatelko, moja cierpliwość się kończy!
Mariański już chyba drugą godzinę starał się wyciągnąć z Marty przyznanie się do winy, a ona cały czas szła w zaparte. Nic nie widziała, męża nie zabiła i nie wie, skąd się wzięły zwłoki w jej samochodzie. Typowa śpiewka, znał to z innych przesłuchań. W pomieszczeniu o wymiarach dwa na dwa metry panowała duchota, powietrze przesiąknięte było dymem papierosowym, istna tortura dla kogoś niepalącego, ale tu się nikt z Kownacką nie patyczkował, nawet szklanki wody jej nie zaproponowano. Cel był jeden – należało podejrzaną stłamsić i zastraszyć, doprowadzić ją do stanu skrajnego wyczerpania, a wtedy podpisze wszystko to, co jej podsuną, i na tym zakończą sprawę. Stara skuteczna metoda jeszcze z czasów stalinowskich. Jedyna różnica polegała na tym, że obecnie zaniechano wyrywania paznokci i bicia stołkiem po głowie.
– Jeśli przyznacie się do wszystkiego, to sąd potraktuje to jako okoliczność łagodzącą. Naprawdę warto, proszę mi wierzyć. Może dostaniecie tylko dożywocie. Zapewne zabiliście męża w afekcie, a to duża okoliczność łagodząca. Co kilka lat na dwudziestego drugiego lipca są amnestie i dożywocie zamienią wam na mniejszy wyrok. Może wyjdziecie na wolność po dwudziestu latach, a może wcześniej. Jeszcze będziecie mogli wszystko zacząć od nowa, zastanówcie się.
– Nikogo nie zabiłam! Kochałam męża… Nie dam się w nic wrobić. Chcę adwokata! – szła w zaparte kobieta.
Milicjant podniósł się z krzesła, zdjął marynarkę, wielką kraciastą chustką wytarł spocony kark i czoło, po czym zaczął się przechadzać za plecami Marty, co chwila strzelając szelkami.
– My wiemy wszystko, obywatelko. Odkryliście romans męża z sekretarką i najpierw zabiliście ją, a później jego. Poniosło was, tak bywa. Nie jesteście pierwszą ani ostatnią, która się do tego posuwa.
– Nikogo nie zabiłam! Wypuśćcie mnie! To jakiś koszmarny sen, nieporozumienie! – wykrzyczała i ponownie zabłysły od łez duże brązowe oczy. – Jestem niewinna, czy pan nie potrafi tego zrozumieć? Szukajcie mordercy, on wciąż jest na wolności. Czekacie, aż znów kogoś zabije?
Na nic cały jego trud, kapitan usiadł z powrotem, bujając się na krześle. Co za czasy! Kiedyś włożyłby jej palce między zawiasy drzwi i skutek natychmiastowy – do wszystkiego by się przyznała, nawet do zabójstwa Trockiego.
– Spokojnie, już go ujęliśmy i więcej nikomu krzywdy nie zrobi. Znaliście wcześniej prokuratora Jarzębowskiego? – spytał znienacka.
Kobieta zawahała się. Zaskakujące pytanie.
– Czy znałam? – wydukała. – A który to?
– Dobrze wiecie który. Ten, który był tu przede mną.
– Nie! Nie znałam go.
– Na pewno? Zastanówcie się.
– Na pewno! Proszę mi sprowadzić adwokata. Znam swoje prawa. Bez niego nic więcej nie powiem.
– Oczywiście, macie do niego prawo. Może być papuga z urzędu? Znam kilku, mogę kogoś polecić.
– Nie! Chcę panią mecenas Zuzannę Lewandowską.
Twarz kapitana pokryła się purpurą, jego mina zaś mówiła wszystko, nie cierpiał tej mecenaski. Musieli mieć ze sobą na pieńku.
– Jarzębowski ją wam polecił. Jednak znacie się. Domyśliłem się od razu.
– Jeszcze raz powtarzam, że nie. Płock jest mały i wiem, że jest dobra.
– Jakoś wam nie wierzę. – Mariański rzucił jej podejrzliwe spojrzenie. – Na pewno ją chcecie? Zastanówcie się. Wasza wola, ale popełniacie błąd, ona was tylko jeszcze bardziej pogrąży. Jej ojciec był dobry, nie mogę zaprzeczyć, ale ona jest tylko jego marnym odbiciem, cieniem rozmazanym na ścianie, nieudacznikiem w życiu prywatnym i w swoim fachu, a na dodatek nałogowa pijaczka. Kiedyś prowadzała się z Jarzębowskim i teraz on ją wszystkim wciska. Powiadają, że to z poczucia winy, bo ponoć rozpiła się po ich rozstaniu.
– A można mnie jeszcze bardziej pogrążyć? – zdobyła się na ironię. – Tak, chcę ją!
Zazgrzytał klucz w zamku. W drzwiach stanął milicjant mundurowy.
– Przyszła mecenaska, twierdzi, że jest obrońcą podejrzanej – zameldował.
– Lewandowska? – spytał retorycznie kapitan. Był pewien, że to ona.
– Tak