Paragraf 148. Jacek Ostrowski
i gumowcach, otoczonych aurą aromatu niedomytych ciał, papierosów i cuchnącego odzienia. W pierwszym odruchu chciała się cofnąć, ale stanęła grzecznie w kolejce tak jak wszyscy i czekała. Była tu jedyną kobietą, więc samcze oczy natychmiast skierowały się na nią. Słyszała ciche, niezbyt jej pochlebne komentarze, żarty, śmiechy. Nie zważała na to, to tylko szczekające kundle, nawet niewarte kopnięcia. Przyszła kolej i na nią. Stanęła twarzą w twarz z mężczyzną w kremplinowym fioletowym garniturku. Zza sterty papierów rzucił jej pytające spojrzenie.
– Szukam kierowcy, który dwudziestego drugiego opróżniał pojemniki przy ulicy Słonecznej – wyjawiła mu powód swojej wizyty.
– Ze skargą to po ósmej i nie do mnie. Następny! – odparł zniecierpliwionym głosem.
Tak łatwo nie da się zbyć, co to, to nie. Nawet nie drgnęła.
– Ja nie ze skargą, niechcący coś wyrzuciłam i chciałabym to odzyskać – kontynuowała.
– Proszę poczekać, aż wszystkim kierowcom wydam karty, wtedy sprawdzę, kto tam jeździł.
– Poczekałabym, ale wtedy on mi czmychnie, a ja muszę z nim pilnie porozmawiać. Bardzo pana proszę.
Uśmiechnęła się szeroko. To go nie oczarowało, ale widząc, że baby się łatwo nie pozbędzie, zaczął nerwowo przerzucać papiery, otwierał po kolei jakieś teczki, po czym odkładał na bok.
– Zaraz, sprawdzam – odburknął.
– Szybciej, do cholery! – krzyknął ktoś z kolejki. – Już powinienem być na trasie.
Dyspozytor ze złością cisnął teczką o blat biurka, ta otworzyła się i kilka kartek spadło na podłogę.
– Franek, przestań szczekać! Daj mi pracować. Ty i tak masz najmniejszy rejon. Czekaj cierpliwie na swoją kolej. Zaraz i ciebie obsłużę, spokojnie! – Spojrzał wymownie na mężczyznę stojącego tuż za Lewandowską i schylił się po kartki.
– Kobita może poczekać. Chyba jej się nie pali! – dziamał dalej tamten.
Zuza odwróciła się powoli na pięcie. Zobaczyła Franka – niski chudy, takiego, jak powiadają, można bez trudu ścierką zabić.
– Czy coś się koledze nie podoba? – spytała z cynicznym uśmieszkiem na ustach. – Słucham.
– Ty mi się nie podobasz! – odparł zadziornie.
– Jaaa? Masz coś do mnie, kochaneczku? Zamieniam się w słuch.
Nie czekała na odpowiedź, na następną inwektywę pod swoim adresem. Schyliła się i błyskawicznym ruchem ręki sięgnęła kroku delikwenta. Złapała za klejnoty, po czym mocno je ścisnęła. Kierowca skulił się, twarz nabrzmiała mu z bólu i pokryła się purpurą.
– Puść! – jęknął. – Puść, jędzo!
– Ja ci dam jędzę, łobuzie! Ja cię nauczę szacunku dla dam.
– Puść, bo mi urwiesz! Kurwa mać, boli jak cholera, nie daję już rady.
Mężczyzna szamotał się, wyjąc z bólu.
– Owszem, urwę ci jaja, jeśli nie nauczysz się kultury. Przeproś mnie, i to szybko. Moja cierpliwość się kończy, słodziutki, śpiesz się, bo zostaniesz kastratem. Oj, biada zwyciężonym!
– Przeproś, bo ci jaja urwie! – śmiali się inni kierowcy.
– Przepraszam – szepnął. – Puszczaj już!
– No widzisz, i można być kulturalnym człowiekiem – rzekła z nutą satysfakcji w głosie, po czym zwolniła uścisk.
– Mam! – krzyknął dyspozytor.
Dzierżył w ręku jakąś kartkę.
– Wtedy tę trasę robił Kotarski. O, jest tam!
Zapukał palcem w szybę, wskazał jedną ze śmieciarek.
Do drzwi odprowadzały Lewandowską chamskie odzywki innych kierowców. Tak jak wcześniej, w myśl powiedzenia „psy szczekają, a karawana idzie dalej”, nie reagowała na nie, a na pożegnanie trzasnęła drzwiami.
Skierowała się w stronę ciężarówki wskazanej wcześniej przez dyspozytora.
Szła wolno, starając się omijać błoto, ale to było trudne, wręcz niewykonalne. Jej czarne lakierki grzęzły w nim i pokrywały się coraz grubszym brunatnym osadem. I jak tu się nie wkurwić!?
Kochała buty. W domu cała ich szafa i wciąż mało, dlatego kupowała następne, choć nie było o nie łatwo. To były specjalne wyjazdy do Warszawy, a konkretnie na ulicę Rutkowskiego i na Nowy Świat, do tamtejszych komisów; tam mogła poszaleć. Nie miała rodziny, tylko siebie i tę przeklętą papugę, więc… hulaj dusza.
Kierowca krzątał się przy pojeździe. Wspiął się na schodek u drzwi szoferki i zaczął przecierać jej przednią szybę. Zobaczył Zuzę. Nietrudno było zgadnąć, że kobieta idzie w jego kierunku. Mężczyzna nagle rzucił szmatę i wskoczył do auta. Jego zamiary były klarowne – sukinsyn chciał nawiać.
Zuza podbiegła do śmieciarki. Z trudem wdrapała się na próg kabiny od strony kierowcy, a to był nie lada wyczyn, bo szoferka skody była zamontowana wysoko nad ziemią. Przez szybę widziała twarz przestraszonego mężczyzny. Silnik śmieciarki zawył na wysokich obrotach, tumany czarnego, gęstego dymu wystrzeliły z tłumika i pojazd raptownie ruszył. Klamka wysunęła się jej z dłoni. Zuza zachwiała się, a następnie spadła, i to w sam środek błota.
Z trudem wygramoliła się z grząskiego glinianego podłoża. Jęcząc z bólu, masowała prawe ramię, bark bolał, ale na szczęście nie wyskoczył ze stawu. Starała się strzepnąć brud z ubrania, ale mokra glina przykleiła się do płaszcza niczym guma do żucia „Donald” do podniebienia. Patrzyła ze wściekłością w stronę bramy na ciężarówkę znikającą za budynkami administracji. Dawno jej nikt tak nie poniżył.
– I tak cię, sukinsynu, dorwę! Obiecuję ci to – szeptała sama do siebie.
– Co? Nie dał się złapać za jaja?
Grupka kierowców stała kilkanaście metrów dalej. Widać było po ich minach, że mieli dobrą zabawę. Przygłupy!
– Walcie się!
Zuza wróciła do samochodu, chwilę się mocowała z zamkiem, bo z nerwów pomyliła kluczyki, a ręce drętwiały jej z zimna, ale w końcu wsiadła do środka. Płaszcz rzuciła na tylne siedzenie, uruchomiła silnik i sięgnęła po papierosy. Dopiero teraz poczuła się lepiej. Dlaczego ten sukinsyn wziął nogi za pas? Miał coś na sumieniu, to pewne. Być może znalazła trop, ale było stanowczo za wcześnie, żeby odtrąbić sukces. Wreszcie poczuła to miłe kłucie w sercu, podniecający dreszczyk emocji. Może ta sprawa nie jest tak beznadziejna, jak jej się początkowo wydawało. Leszek widział akta sprawy i zapoznał się z dowodami. Te były dla podejrzanej miażdżące, a mimo to on wierzył święcie w jej niewinność. Zastanawiające! On coś przed nią ukrywał. Nie jest durną babą i dlatego spróbuje po kryjomu podejrzeć jego karty. Tu musiało istnieć jakieś drugie dno. Dziś lub jutro odwiedzi Chojnackiego i pociągnie go za język. Znają się od lat. Ten człowiek to prawdziwa kopalnia wiedzy o Płocku, o tym, co w trawie piszczy.
Rzuciła peta na podłogę i rozdeptała go butem. Spojrzała w lusterka – wciąż miała w głowie nocne spotkanie z Kosińskim – ale nic podejrzanego nie zauważyła. Wrzuciła pierwszy bieg i pojechała w stronę centrum. Dysponowała numerem rejestracyjnym śmieciarki i znała z grubsza jej trasę. Bez trudu natknie się gdzieś na tego palanta, to tylko kwestia czasu.
Petka