Paragraf 148. Jacek Ostrowski
Gdyby była wierząca, to pewnie modlitwę miałaby na ustach, a tak to jedynie przekleństwa. Jak w maksymie: miała kiepskie życie i taka będzie śmierć.
Wciąż się cofała, wypuściła z ręki parasol. Lump powoli, krok w krok podążał za nią. Po drodze chwycił gruby konar. Ważył go w dłoni.
Kobieta nerwowym ruchem ręki starła z twarzy krople wody.
– Przyszłam w pokojowych zamiarach, uspokój się. Przykro mi, że tak z tobą wyszło, ale sam sobie zawiniłeś – jeszcze próbowała negocjować.
– Kurwa mać, przykro ci?! Zaraz ci, kurwa, będzie lepiej, jak cię zajebię tym kołkiem. To przez ciebie tu gniję. Ta kurwa, moja była nie wpuściła mnie, ma już jakiegoś alfonsa. Kiedyś go tak jak i ciebie zajebię. Byłem niewinny, to ten potwór z trzema głowami kazał mi babę bić, jego powinni ścigać.
– To była delirka. Gdybyś tych świństw nie pił, to i potwora by nie było. Nie mogłam cię wybronić, sam sobie zawiniłeś.
Zuza nie miała już się gdzie cofać. Stała oparta o ścianę szałasu i czekała, kiedy żul się na nią rzuci. Na szybko zrobiła rachunek sumienia, nawet o papudze pomyślała ciepło. Konar uniósł się w górę, kobieta zasłoniła twarz ręką, zamknęła oczy, ale cios nie padł. Powoli ostrożnie uniosła powieki.
Mężczyzna wspierał się na kołku i był bardzo z siebie zadowolony.
– Jeszcze kilka lat temu pewnie bym cię zajebał, i to na amen, Bóg mi świadkiem. Czego chcesz, kurwa, ode mnie? Odsiedziałem swoje, teraz jestem czysty.
Bez słowa podała mu torbę, z którą tu przyszła. Zajrzał do niej. Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając zepsute uzębienie.
– O kurwa! Widzę, że masz do mnie jakiś grubszy interes.
Sięgnął po jedną z butelek z nalepką zdobioną wyblakłym napisem „Wino”, zębami zdarł z niej kapsel i wypluł go na ziemię, a w chwilę potem połowa jej zawartości zniknęła w jego gardle. Brudnym rękawem przetarł usta, beknął głośno. Teraz dużo przychylniej spoglądał na Zuzannę.
– Wal, czego chcesz. Załatwmy to szybko i wypierdalaj, tak będzie dla ciebie lepiej. Nawet po tylu latach twój widok powoduje u mnie świerzbienie ręki, a jak mnie co trafi, mogę się zapomnieć.
Deszcz się nasilił. Zuza podniosła parasol i znów skryła się pod nim. Z kieszeni płaszcza wyjęła ekstra mocne, zapalili. Władek, czy jak mu tam, nie był przyzwyczajony do tak mocnych fajek, bo zaczął kasłać. Odczekała, aż przestał.
– Chodzi mi o noc z dwudziestego drugiego na dwudziestego trzeciego października.
Żul roześmiał się jej w twarz.
– Chyba cię pojebało? Ja, kurwa, nie mam kalendarza. Nie wiem, który dziś. Wiem, kurwa, jedno: jest teraz jesień, bo piździ cholernie i wszystkie liście wypierdoliły z drzew.
Faktycznie, bezdomny żył swoim rytmem.
– Chodzi mi o noc po ostatnim święcie dyszla. Ten termin chyba jest ci znany?
– Pewnie, że tak. Z targowiska zawsze coś do żarcia wyrwę, chłopy chciwe skurwysyny, to nic nie dadzą, więc trzeba sobie samemu poradzić. Tu się zapierdoli marchew, tam ziemniaki, nieraz pomidora czy ogórka.
– Kręcisz się przy bazie śmieciarzy, może kogoś wtedy widziałeś?
– A co ja, kurwa, stróż? Ja nic nie wiem, nic nie widzę i dzięki temu mam spokój. Dobra, koniec tej gadki, wypierdalaj stąd.
Zuza nie zamierzała ustępować. Widziała jego pazerne spojrzenie zawieszone na butelkach z winem.
– Przyniosę ci jeszcze kilka flaszek, ale coś za coś, odrestauruj sobie pamięć. Co ty na to? To chyba uczciwa propozycja. Wiesz, że cię nie oszukam. U mnie słowo to rzecz święta.
Władek patrzył spode łba na Lewandowską. Wahał się. Propozycja kusząca, ale czy aż tak, żeby złamać zasady? Może warto się potargować?
– Co proponujesz? Nawijaj.
– Cztery butelki i dorzucę karton fajek, pasuje?
– Pięć flaszek i dwa kartony szlugów.
– Zgoda. Niech ci będzie.
Zuza wyciągnęła rękę w stronę lumpa na znak zawarcia umowy, ale zaraz tego pożałowała, bo jego była brudna, lepiąca się, obrzydliwa. Dyskretnie wytarła dłoń w połę płaszcza.
– Czy widziałeś wtedy coś ciekawego? Ktoś może się tu kręcił?
– Co nieco, kurwa, widziałem. Obudziłem się w środku nocy, bo parło mnie jak cholera na szczanie, jestem chory, mam prostatę… Poszłem pod płot śmieciarzy, bo przecież nie będę szczać przy samym domu, i zacząłem odcedzać kartofelki. Leję tak sobie, patrzę, a tam na bazie jakiś frajer majstruje, kurwa, przy ciężarówce. Wpierw myślałem, że zapierdala wachę, ale on niuchał nie przy baku, tylko przy krypie. Co może tam być, kurwa, ciekawego, skoro nawet mnie to nie interesuje, a ja mało czym pogardzę. Przykucnąłem, żeby mnie nie daj Boże nie zauważył, i filowałem na tego chuja. Najebał się na maksa, aż dziwne, że cieć się nie obudził, pewnie ostro sobie wieczorem dał w palnik.
– Skąd wiesz, że to był facet?
– No kurwa, jeszcze chłopa od baby odróżniam. Widziałem dobrze, bo śmieciara stała tuż pod latarnią. W końcu dostał się na krypę. Wypierdolił z niej jakiś podłużny pakunek, który wyglądał jak zrolowany dywan, ale na pewno to nie był dywan. Tego jestem, kurwa, pewien.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Był kurewsko ciężki, sukinkot uginał się pod jego ciężarem. Później przerzucił to przez płot i sam wypierdolił, pewnie odjechał samochodem.
– Czym przyjechał?
– A chuj wie. Nie widziałem, ale musiał mieć gablotę, bo z takim ciężarem daleko by, kurwa, nie zaszedł. Odpuściłem i dalej go nie śledziłem, tak było bezpieczniej. Wróciłem do siebie i pierdolnąłem się na wyro.
– Czy byś go rozpoznał?
– Ni chuja, jego ryja nie widziałem, tylko sylwetkę. Kawał bydluna, wysoki, szczupły, na głowie miał czapkę, czarną wełnianą. Tyle, kurwa, zapamiętałem. Kiedy przyniesiesz flaszki i fajki? Była umowa.
– Owszem, bardzo mi pomogłeś. Jutro je podrzucę.
– Tylko, kurwa, nie zapomnij, bo pójdę w miasto i na pewno cię, kurwa, znajdę, a wtedy już nie będzie żartów.
Lewandowska wracając z Kostrogaju, już w najbliższym sklepie spożywczym poczyniła stosowne zakupy: pięć win patykiem pisanych i dwa kartony sportów. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu.
Zuza z głową zawiniętą w ręcznik kręciła się po mieszkaniu. Przed chwilą wyszła z wanny, a mimo to wciąż była przesiąknięta smrodem żula. Ubrania wrzuciła do pralki, płaszcz zapakowała w papier pakowy, jutro zaniesie go do pralni. Bolące kolano nasmarowała maścią rozgrzewającą i poszła nakarmić papugę. Zamykając klatkę, poczuła ból. Drzwiczkami skaleczyła palec.
– Cholera jasna – zaklęła pod nosem.
– Cholera jasna! Cholera jasna! – zaskrzeczało ptaszysko.
Zuza uruchomiła telewizor, ale gdy zobaczyła premiera Jaroszewicza wygłaszającego mowę do narodu, natychmiast go wyłączyła. Zaparzyła sobie kawę i usiadła przy biurku, nachyliła się nad notatkami. Opowieść bezdomnego Władka po części potwierdziła wątpliwości Jarzębowskiego, choć nie podważyła