Paragraf 148. Jacek Ostrowski
O to ci od zawsze chodziło: być lepszą od niego. Nie radzisz sobie z jego legendą i to twój największy problem. Dlatego tyle pijesz. Weź się w garść i odstaw kieliszek, to rada od serca dobrego przyjaciela, droga pani mecenas. A ptaszysku to najwyżej mogę łeb ukręcić.
Trafił Zuzę wyjątkowo celnie. Zasępiła się, dopiła w milczeniu koniak i energicznym ruchem odstawiła kieliszek. Dźwignęła się z fotela i sięgnęła po płaszcz.
– Wkurzasz mnie, gadasz, jakbyś się czegoś nawąchał. Nikt nie jest bez wad, nawet ty. Myślałam, że stać cię na więcej, ty zaś jedynie powtarzasz to, co szepczą za moimi plecami, a to wszystko to gówno prawda. Pamiętaj, łuk zbytnio naciągnięty pęka. Idę już, tak będzie lepiej, bo jeszcze chwila i dziewczyna straci adwokata.
Zauważywszy, że gospodarz też się podnosi, dodała:
– Siedź, sama trafię do wyjścia. À propos szczekania za plecami, to o tobie też gadają.
Jarzębowski roześmiał się w głos.
– Tak, wiem. Kawaler w moim wieku, to jest podejrzane. Nie dziw się, podejrzliwość to zboczenie zawodowe prokuratorów.
Leszek zamknął drzwi za gościem i wrócił do salonu, wyjął z barku butelkę stocka. Usiadł na powrót na kanapie, wypił jeden kieliszek, potem drugi. Myślał o poćwiartowanych zwłokach kobiety i nożu, ale to nie była ta sprawa, to powróciły koszmary sprzed wielu lat. Znów sobie nalał i przymknął oczy… Zobaczył pokój, duży salon, cały skąpany w promieniach zachodzącego słońca, wszędzie dokoła pełno krwi: na rokokowym sekretarzyku, na innych meblach, podłodze, duże ciemne plamy na wełnianym jasnoszarym kobiercu, na ścianach; przesiąknięte nią były nawet tapety. Nóż – widział jego ostrze i kroplę krwi spływającą wzdłuż krawędzi klingi, najpierw nieśmiało, wolno, by po chwili przyspieszyć. Nagle oderwała się od stali i pomknęła w dół. Rozchlapała się na podłodze, słyszał ten odgłos, takie ciche pacnięcie i cisza. Na dywanie leżały zwłoki, zmasakrowane, całe pokryte ranami, krwawymi śladami siekiery i noża. Z wielkiego rozdarcia w poprzek brzucha wypływały poskręcane jelita, pełno ich w kałuży śluzu. Gdzie jest głowa? Zobaczył ją…
Zegar w jadalni wybił godzinę jedenastą. Mężczyzna odstawił kieliszek, zerknął na butelkę – była prawie pusta – wystarczy na dziś. Z trudem dźwignął się z kanapy i chybocząc na nogach, poczłapał do łazienki.
Kiedy Lewandowska opuściła mieszkanie Jarzębowskiego, miasto spało. U zbiegu Tumskiej i Kwiatka zobaczyła milicyjny patrol, podążał w jej kierunku. Od razu poczuła się pewniej, bo nie jest miło o tej porze włóczyć się po starówce. Co rusz zdarzały się napady rabunkowe, może miesiąc wcześniej jakiś przechodzień zaliczył kosę pod żebrem, a innemu pokancerowano twarz kastetem. Mieszkała tu od zawsze, znała tutejszych meneli, oni ją też, ale czasem zdarzali się zamiejscowi, a ci mogli być niebezpieczni.
Szła ulicą Grodzką, kiedy w pewnym momencie z jednej z bram niespodziewanie wynurzył się jakiś oberwaniec ubrany w długą ciemną kapotę. Wystraszyła się jego widoku. Miał już nieźle wlane, bujał się na nogach niczym marynarz tuż po zejściu na ląd, z trudem utrzymywał równowagę.
– Spokojnie, pani mecenas. To ja, Staszek Kosiński, tydzień temu wyszedłem z pudła.
Kiblował za pobicie, prosta sprawa. Broniła go z urzędu. Miał bardzo nieprzyjemną, chropowatą barwę głosu, po nim by go wszędzie rozpoznała.
– Co ty tu robisz? – zdziwiła się.
– Ma pani może szlugi? Cholernie chce mi się zajarać, a nie mam szmalu.
Sięgnęła do torebki. Wcisnęła mu w rękę całą paczkę ekstra mocnych i chciała się oddalić. Przytrzymał ją za ramię.
– Niech pani poczeka – bełkotał jej do ucha. – Pani jest porządna kobita, nie olała mnie, pani nie gardzi takimi jak ja i dlatego podzielę się tym, co wczoraj na melinie zahaczyło się o moje uszy. Jakiś frajer rozpytuje o panią. Źle mu z oczu patrzy, proszę na siebie uważać.
Zuza lekceważąco machnęła ręką.
– Nie pierwszy i nie ostatni, pewnie były klient, ale dziękuję za ostrzeżenie.
– Pani mecenas, to nie jest zwykły facet. Franek z nim rozmawiał, wystraszył się go, a on mało kogo się boi. Niech pani uważa.
– Franek?
– Franek to mój fumfel z podwórka, jeszcze jako małe gnojki razem graliśmy w mosy i zośkę, pierwsze flaszki razem opróżnialiśmy. Wierzę mu jak bratu, a może i bardziej. O kurwa, psy idą od Tumskiej. Spadam stąd, bo jeszcze mi odwieszą zawiasy.
Kosiński tak jak wcześniej niespodziewanie się wyłonił z cienia pobliskiej bramy, tak teraz rozpłynął się w mroku.
Zuza ciut zaniepokojona rozejrzała się po ulicy. Przy witrynie MPiK-u stało dwóch milicjantów, poza tym pusto.
„Znów jakiś sukinsyn ukradł żarówkę. Dawniej to by za to łapę ucięli. Czy to się nigdy nie skończy?”
Lewandowska wspinała się schodami zupełnie po omacku. W końcu dotarła na drugie piętro. Sięgnęła do torby po zapałki, inaczej za żadne skarby nie trafiłaby kluczem do zamka. Już dawno temu obiecała sobie, że wezwie elektryka i zleci mu założenie nad wejściem zakratowanej lampy. Może wtedy żarówka oprze się lepkim rękom sąsiadów.
Przez przedpokój przecisnęła się z trudem, bo ktoś wystawił tam zepsutą pralkę. Jak można być takim bezmózgowcem? Łazienka znów była zajęta. W odruchu bezradności Zuza szarpnęła klamką.
– Już wychodzę. – Usłyszała głos Borkowskiej.
– Szlag by to wszystko trafił! – Zuzannie puściły nerwy. – Pierdolona komuna! We własnym mieszkaniu nie mogę się wysikać, kiedy chcę! Zabierzcie w końcu z holu tę starą franię, bo przejść się nie da! Zero pomyślunku, ale co tu się dziwić! To się dziedziczy, przenosi w genach, a tu nie ma po kim.
Klnąc na głos, wróciła do mieszkania, a właściwie do tego, co z niego zostało po rozgrabieniu – do dwóch pokoi, pozostałości po czasach świetności.
Płaszcz rzuciła na krzesło i podeszła do dużego lustra wiszącego na drzwiach szafy. Ta twarz mało przypominała tę sprzed kilku lat. Zmieniła się przez ostatnie lata, postarzała. Cera zszarzała jej od papierosów, pod oczami pojawiły się worki, czyli blizny alkoholowe, jak mawiała. Kąpiele, wino i miłość niszczą nasze ciała, lecz to one sprawiają, że żyjemy! Zawsze to jakieś pocieszenie. Zatem nie ma czego żałować.
– Maszkara! Maszkara!
Spojrzała na papugę. Ta siedziała na drążku i przekrzywiała głowę na bok, łypiąc na nią jednym okiem. Tym razem miała rację, ale nie powinna jej tego wypominać. Cisnęła w nią butem. Nie trafiła. Mokasyn uderzył w ścianę i spadł z łoskotem na podłogę. Zuza sięgnęła po papierosy i notatnik, rzuciła się na kanapę. Musiała to wszystko jeszcze raz przeczytać.
Deszczyk delikatnie siąpił, zegarki wskazywały godzinę siódmą. Kostrogaj – peryferyjna, przemysłowa dzielnica Płocka – zaczynał tętnić życiem. Z nadjeżdżających jeden za drugim autobusów wysiadali pracownicy okolicznych zakładów. Otwierano biura, hale produkcyjne, słychać było uruchamiane silniki dźwigów i suwnic.
Nadjechała Zuza Lewandowska, jej petka, głośno pyrkocząc, zaparkowała na trawniku vis-à-vis bramy wjazdowej do ZOM-u. Mecenaska wyciągnęła z kieszeni płaszcza pogniecioną paczkę ekstra mocnych. Chwilę ją wygładzała, sięgnęła po papierosa. Był rozdarty, wzięła więc drugiego. Wyprostowała go w palcach