Paragraf 148. Jacek Ostrowski
Stasio, mocno zafrasowany, podrapał się w głowę.
– Powiada pani, że to coś wpadło do Wisły? To kiepska sprawa, rzeka ma silny nurt i nie ma żadnej gwarancji, że to coś jeszcze jest w tym samym miejscu. Teraz może być w okolicach Brwilna albo dalej, nawet przy tamie we Włocławku.
– Panie Stasiu, zdaję sobie sprawę ze skali trudności, ale musimy spróbować. Powiem jak Gierek, choć niechętnie cytuję komuchów: pomożecie?
– Pomogę, ale nie obiecuję, że się uda.
– Wiem, że to może być kompletna klapa. Niech pan sprowadzi nurka jutro, powiedzmy, na dziewiątą rano pod most od strony Radziwia. Jeśli nie ja, to ktoś inny będzie na niego czekał. Da pan radę?
– Mam trzech, dwaj z dużym doświadczeniem. Jeden z nich tuż po wojnie rozminowywał zatokę gdańską. Jeśli to coś tam jest, to na pewno to znajdą. A czego mają szukać?
– Noża.
Mężczyzna patrzył na nią z niedowierzaniem – żartuje sobie czy co?
– Czego? Czy dobrze usłyszałem? Jak znaleźć nóż w mętnej wiślanej wodzie? To jest prawie niemożliwe.
– Prawie, czyli jakaś szansa jest, musimy spróbować. To do jutra, panie Stasiu.
– Szalony pomysł – mruknął mężczyzna sam do siebie, odprowadzając wzrokiem oddalającą się Lewandowską.
Usłyszała to.
– Ma pan rację, szalony – odkrzyknęła i wsiadła do auta.
Spojrzała odruchowo w stronę wejścia do amfiteatru, wydawało się jej, że ktoś tam stoi i ją obserwuje. Nie, musiało się jej wydawać, nikogo tam nie było. Zerknęła na zegarek – powinna się pospieszyć, za godzinę rozprawa w sądzie rejonowym, a toga w mieszkaniu wisi sobie w szafie.
Zuza wyszła z domu. Samochód stał na sąsiedniej ulicy, na Wieczorka, więc musiała przejść zaułkami kilkadziesiąt metrów. Daleko, a noga wciąż jej dokuczała. Na podwórzu obok natknęła się na Kołakowskiego, kierownika kolportażu w Ruchu. Był kiedyś jej klientem, oskarżono go z 215 § 1, o paserstwo. Ktoś mu podrzucił kradziony rower do komórki i mężczyzna o mało nie skończył w pudle, i to tuż przed emeryturą. Podejrzewał o to świństwo sąsiada, z którym od lat darł koty. Czy to był on, nie ustalili, ale wygrali sprawę już w pierwszej instancji. Do dziś pamiętała, że tuż po ogłoszeniu wyroku chłopina rozpłakał się ze szczęścia.
Tak jak zawsze ubrany w tę starą, zniszczoną pelisę, uchylił kapelusza i ucałował Lewandowską w rękę.
– Pani mecenas, dobrze, że panią widzę. Mam dla pani odłożoną Trylogię. Piękne wydanie, w płótnie. Wczoraj rozwoziliśmy po kioskach, było po dwa komplety na punkt, poszły jak woda.
– To miło – ucieszyła się Zuza, bo uwielbiała twórczość Sienkiewicza i od lat kolekcjonowała wszystkie jego wydania. – Ile pieniążków mam przygotować?
– Ależ, pani mecenas! – żachnął się kierownik. – Od pani nic nie przyjmę. To będzie taki mały podarunek od wdzięcznego klienta.
– No, nie bardzo, panie Julianie. Wolę nie mieć zobowiązań na przyszłość. Proszę podać cenę.
– Wykluczone, ale skoro się pani upiera, to w takim razie zrobimy inaczej. Kolega prowadzi skup makulatury przy ulicy Gagarina, pogadam z nim, a on zanotuje w papierach, że pani wymieniła stare gazety i książki na papier toaletowy. W innym punkcie, tym na Kostrogaju wymieni pani papier toaletowy na Trylogię. W ten oto sposób nikt za nią nie zapłaci. Co pani na to? – Kierownik uśmiechnął się szeroko, był z siebie bardzo kontent.
– A nie można jakoś prościej? Bo przyznam, że się w tym pogubiłam – negocjowała.
– Niestety nie, bo na Gagarina nie mają Trylogii, a na Kostrogaju mają Trylogię, ale magazyny przepełnione i nie przyjmują makulatury. Nieważne, wszystko sam załatwię, a książki już czekają u mnie w biurze.
– Niech i tak będzie – przystała na propozycję Zuza, dobrze znała Kołakowskiego i wiedziała, że będzie nalegał, póki ona nie odpuści, bo wciąż uważał, że nie spłacił do końca swojego długu.
– A jak tam pani papuga? – spytał. – Córka jest nią zauroczona. Po ukończeniu liceum wybiera się na weterynarię. Od dawna wierci mi dziurę w brzuchu, żebym jej kupił jakiegoś zwierzaka.
– Mogę ją panu sprezentować.
– O nie, droga pani. Wiem, jak kosztowny to zwierzak. Nie mogę przyjąć tak drogiego prezentu, a na zakup mnie nie stać.
– Jednym słowem, sytuacja patowa – zaśmiała się Zuza. – Jutro wdepnę do pana po książki. Teraz muszę pana przeprosić, bardzo się spieszę. Mam sprawę na Przemysłowej, a czarne deszczowe chmury kłębiące się na niebie źle wróżą pogodzie.
Cholera jasna, co za syf! Zuza z trudem wyrywała buty z podłoża. Gliniana maź niczym butapren ciągnęła je w dół, było ślisko i grząsko, a na dodatek padał deszcz. Kobieta się rozglądała, ale dookoła tylko krzaki i stare drzewka owocowe. Gdzie on może być? Chyba już dwa kwadranse krążyła i do tej pory przemokła kompletnie. Zamierzała już odpuścić, kiedy dojrzała coś na kształt szałasu. Musiała się upewnić. Podeszła bliżej, teraz widziała dobrze, wreszcie znalazła, to tu zapewne mieszkał ten Władek. Konstrukcja była bardzo prymitywna, zbita ze starych desek, aż dziw brał, że to się jakoś kupy trzymało. Zajrzała ostrożnie do środka, bo z włóczęgami to lepiej uważać, a tam barłóg z cuchnących szmat, stosy butelek, kartony, smród obrzydliwy. Cofnęła się. Jeszcze chwila i zwróciłaby świeżo zjedzony obiad.
– Czego chcesz?
Odwróciła się raptownie. Przed nią stał jakiś wysoki wychudzony mężczyzna odziany w podarte łachy. Czarny pilśniowy kapelusz, z którego ronda kapała woda, krył wynędzniałą twarz pokrytą gęstym czarnym zarostem. Zuza poczuła od włóczęgi charakterystyczny przykry zapach denaturatu. To pewnie Władek. Pasuje do opisu.
– Kurwa mać, znam cię. Ty jesteś ta pierdolona papuga – warknął na nią.
Zuza wystraszyła się nie na żarty. Teraz i ona go poznała. To były złe wspomnienia, 184 § 1, znęcanie się nad rodziną. Pamiętała, że się jej odgrażał. Taki jest urok tego pieprzonego zawodu, bo znajomość wielu ludzi nie zawsze jest fajna. Problem tkwi w tym, że adwokat często jest kojarzony z klientem i na niego z automatu spływa część uczuć drugiej strony, najczęściej nienawiści. Kobieta cofnęła się o krok.
– Ja tylko wykonywałam swoją pracę – bąknęła na swoją obronę.
Wyraz twarzy mężczyzny nie wróżył dobrze. Najwyraźniej w tej kwestii miał odmienne zdanie.
– Obiecałem ci, kurwa, że cię zajebię, ty pierdolona papugo. Nie pamiętasz? Teraz sama mi wpadłaś w łapska. To się nazywa szczęście.
– Opamiętaj się! To podpada pod sto czterdzieści osiem paragraf jeden. Za to będziesz wisiał! – krzyknęła.
Cofnęła się jeszcze bardziej. Kątem oka szukała możliwości ucieczki, ale nie było dokąd czmychnąć, wszędzie gęste krzaki i to cholerne wszechobecne błoto.
– No i chuj. Spójrz – co to za życie? To jest, kurwa, wegetacja, a nie życie. Ja je pierdolę.
– Tak uważasz? Twoja męka dopiero się zacznie. Kilka lat potrwa, zanim cię powieszą, a w kryminale nie ma się czym upierdolić. Będziesz trzeźwy, dzień w dzień aż do momentu zadyndania na szubienicy,