Cyberpunk Odrodzenie. Andrzej Ziemiański

Cyberpunk Odrodzenie - Andrzej Ziemiański


Скачать книгу
Shey Scott. Zawsze pytał, dlaczego Tahira woli samochód zamiast wielbłąda. Na przekór swojej urodzie wcale nie była Arabką. Ani nawet Beduinką, jak chcieli złośliwcy. Pochodziła z Berberów i tylko głupie białasy nie dostrzegały różnicy.

      Posadził ją na jednym z krzeseł.

      – Mów, po co przyszłaś. Tak normalnie, bez owijania w bawełnę. Przecież potrafisz.

      – Przyszłam zahamować wyprzedaż twoich rodowych mebli. – Znowu potoczyła wzrokiem dookoła. – Mam dla ciebie pracę.

      – W związku rencistów?

      – W policji.

      Parsknął śmiechem, ale natychmiast umilkł i wbił w nią przenikliwe spojrzenie.

      – Coście znowu wymyślili? – Zmarszczył brwi. – Albo inaczej: czy nasz kraj już kompletnie zwariował?

      Odruchowo skinęła głową.

      – Z powodu dramatycznych braków kadrowych w policji specjalna ustawa pozwala teraz przyjmować do służby liniowej osoby z innych pionów mundurowych. Nie do SWAT-u oczywiście. Bierzesz taką sekretarkę z administracji, która całe życie przewracała papiery, ale przecież mundur kiedyś tam dostała, przeszła szkolenie i złożyła przysięgę. Teraz może buszować w aktach i odwalać papierkową robotę, dzięki czemu odciążą funkcjonariuszy z pierwszej linii.

      – To może po prostu dajcie jej spluwę i wyślijcie na ulicę?

      – Do tego jeszcze nie doszło, ale w twoim przypadku tak właśnie będzie.

      Z niedowierzaniem pokręcił głową.

      – Jaka służba mundurowa przyjmie kogoś w takim stanie?

      – Policyjne biuro tłumaczeń – powiedziała z kamienną twarzą.

      – Słucham? Kobieto, ja przecież nie znam żadnego języka!

      – Nie kłam. W jakimś języku przecież teraz rozmawiamy.

      – Ale tam trzeba być chyba jakimś specjalistą, mieć zaliczone kursy czy egzaminy…

      Tym razem to ona pokręciła głową.

      – Wszystko zostanie w rodzinie. A warunkiem jest zdanie egzaminów z dwóch języków. Jeśli kogoś nie chcemy tam przyjąć, to każemy zdawać hindi i węgierski. Ty będziesz musiał zdać angielski i amerykański.

      – Uprzedzam, że z angielskim mogę mieć problemy…

      – To oceni komisja, której członkowie należą przecież do naszej rodziny. Tego nie analizuje żaden komputer.

      – I z tego biura tłumaczeń chcecie doraźnie przenieść mnie do zwykłej służby?

      – Właśnie. Z obejściem wszelkich procedur. A teraz najważniejsze…

      – Zamieniam się w słuch.

      – W myśl przepisów nowej ustawy mogę zrobić cię oficerem, a potem posłać na emeryturę. Z porządnym ubezpieczeniem. Z gwarancjami. Ale to przyszłość. Najpierw pogadajmy o teraźniejszości. – Pochyliła się nad stołem. – Widzę, że nie masz za co kupować lekarstw. Jak wrócisz do służby, rząd ci je zafunduje.

      Opadła na oparcie krzesła. Argument był nie do odparcia. To znaczy byłby, w rozmowie z każdym innym człowiekiem. Ale też Scott był dziwakiem. Sprawy oczywiste dla innych dla niego nigdy nie były oczywistymi.

      Obserwowała go spod przymrużonych powiek, usiłując ukryć napięcie. Czterdzieści lat i wyrok. No bo przecież wiadomo, jak to się skończy. Lekarstwa w tym przypadku nie leczą przecież, a tylko łagodzą skutki. Na tyle, na ile mogą. Sama nie wiedziała, czego się spodziewała, przychodząc tutaj. Widoku rozklejonego człowieka nad grobem? Czy przeciwnie, kogoś heroicznie stawiającego czoło przeciwnościom losu? Scott nie pasował do żadnej wersji. Wydawało jej się, że oderwała go od jakichś ważnych zajęć. Że zgodził się poświęcić jej trochę czasu wyłącznie ze względu na dawną znajomość, bo ma na głowie milion niecierpiących zwłoki rzeczy.

      – Co to za sprawa? – zapytał wreszcie takim tonem, jakby go to wcale nie ciekawiło, ale uznał, że niegrzecznie byłoby nie okazać zainteresowania.

      Tahira narysowała palcem prostokąt na blacie stołu. Kiedy wypełnił się światłem, obróciła go i przysunęła w jego stronę.

      Scott zerknął na zdjęcie ładnej dziewczyny o inteligentnych oczach. Ta fotografia mogłaby się pojawić na którymś z portali randkowych, gdyby nie drobny szczegół w postaci policyjnej miarki do określania wzrostu.

      – Kto to?

      – Axel Staller.

      – Axel to męskie imię.

      Tahira rozłożyła ręce, po czym wzruszyła ramionami. Znaczyło to mniej więcej tyle: każdy może krzywdzić dzieci wedle własnego uznania.

      – A Shey to kobiece – skontrowała, choć doskonale wiedziała, że „Shey” to tylko ksywka i że gospodarz naprawdę ma na imię Malcolm.

      – I co ona takiego nawywijała?

      W narysowanym na stole prostokącie pojawiło się zdjęcie siedziby firmy Reno Mobile. Kiedyś był to największy producent chipów wszczepianych do ciał pacjentów razem z aplikatorami. Kontrolowały one automatyczne dozowanie lekarstw, zbierały dane do badań, monitorowały stan zdrowia. Szefowie firmy szybko odkryli, że prawdziwe pieniądze przynoszą nie dozowniki, ale substancje, które są dozowane. I błyskawicznie przebranżowili firmę na produkcję lekarstw, dzięki czemu stała się jednym z kilkunastu największych koncernów chemicznych.

      Obraz siedziby ustąpił miejsca zapisowi z wewnętrznego monitoringu. W idącej korytarzem grupie łatwo było rozpoznać dziewczynę z pierwszego zdjęcia.

      – Nic wielkiego. Po prostu weszła do ściśle strzeżonego laboratorium, po czym zabiła całą obsługę UNISAC-a oraz swoich kolegów po fachu. Łącznie kilkanaście osób.

      – Ale…

      – Czekaj, najlepsze dopiero przed nami.

      – Co może być jeszcze lepszego? – wymamrotał.

      – Następnie jakby nigdy nic wyszła z laboratorium, wesoło pogawędziła z ochroniarzem, po czym opuściła siedzibę firmy.

      Scott wyprostował nogi i odepchnął się do tyłu. Krzesło z głośnym skrzypieniem balansowało na tylnych nogach.

      – Chcesz powiedzieć, że profesjonalny ochroniarz nie zorientował się, że…

      Tahira stuknęła palcem w blat. Świetlisty prostokąt pokazywał teraz scenę rozmowy kobiety z ochroniarzem. Scott patrzył jak zahipnotyzowany.

      – Tak się nie zachowuje ktoś, kto przed chwilą zabił kilkanaście osób!

      Oczywiście miał rację.

      – Nie wiem, jakim twardzielem trzeba być, żeby szczebiotać tak przekonująco, nawet po zabiciu jednego człowieka – powiedziała.

      – Ona nie jest żadnym twardzielem, tylko najwyraźniej nie ma sobie niczego do zarzucenia. Nie stało się nic, co mogłoby nią wstrząsnąć albo chociaż ją zdenerwować.

      – Właśnie.

      – I co? Wyszła sobie i co?

      – Aresztowaliśmy ją błyskawicznie, w jej mieszkaniu. Od razu przyznała się do winy, ale…

      Scott ciągle miał minę, jakby nie wierzył w to, co słyszy.

      – Ale?

      – Po dokładniejszym zbadaniu śladów okazało się, że to nie ona.

      – Siostra czy klon?

      – Bliźniaczka. Leni Staller.

      Roześmiał się.


Скачать книгу