Milczenie. Hubert Hender
że ci dwaj nie zginęli przypadkowo. To była zaplanowana egzekucja. Ktoś, do jasnej cholery, musiał to wymyślić, a potem zrobić. Nie zwierzę, nie ufoludek, nie robot. Człowiek. Ktoś. – Krauze włączył tryb głośnomówiący i zaczął bębnić palcami o kierownicę. – Dobra, ruszmy to. Mimo wszystko wyślij tam ludzi. Trzeba pokazać, że jesteśmy czujni. Policjanci mają sprawdzić alibi tej twojej trójki na sobotę i całą niedzielę.
– Zaraz się tym zajmę.
– Okej, coś jeszcze?
– Sprawdziłem też drobniejszych przestępców, ale lista jest zbyt długa, muszę nad tym posiedzieć, sprawdzić ich w bazie, a potem ewentualnie powiązać ich ze sobą. Jeśli się da.
– Dominik, nie ma wyjścia – odpowiedział po chwili namysłu Krauze. – Od czegoś musimy zacząć. Dziś wieczorem paru policjantów wróci do komendy, gdy skończą robotę w lesie. Weźmiesz tylu, ilu będziesz potrzebował. Każdego kryminała z okolicy, nie tylko tej najbliższej, bierzecie za mordę i dopytujecie, co robił w weekend, pytacie, czy znał Witaków albo kogoś z tych wiosek. Bierzcie ich podstępem, ale też tak, by czuli, że jesteśmy gotowi zamknąć każdego, kto ściemnia. Zresztą. Przy twojej posturze…
– Może wezmę Igora?
– Nie, on się nie nadaje. On nie myśli racjonalnie. Nie myśli o konsekwencjach. Zupełnie jakby miał mikrouszkodzenia w mózgu. Pewnie od razu by kogoś szarpnął, a ja nie mam zamiaru tłumaczyć się potem przed naczelnikiem. Siebie umiem obronić, ale z Igorem nie pójdzie mi tak łatwo. Jego bierzemy na proste czynności śledcze. Przynajmniej na razie, dopóki nie poczuje się lepiej.
– Jak chcesz.
– Nie chcę, ale nie mam wyjścia. Sprawdźcie każdego, kto ma na koncie ciężkie pobicia, dręczycielstwo, wymuszenia, no i… – zastanowił się chwilę – znęcanie się nad rodziną, okaleczenia, grożenie śmiercią. Wyroki odbyte oraz w zawieszeniu. Znajdźcie też osoby na zwolnieniach. Jakichkolwiek, warunkowych, chorobowych, okolicznościowych z uwagi na ślub w rodzinie, pogrzeb. Ciężkie paragrafy, czaisz?
– Jutro powinniśmy mieć wstępne dane.
– Dobrze. A potem zaplanujcie odwiedziny i przesłuchania. A przy okazji… tak sobie myślę, że powinniście dać im jasno do zrozumienia, że się nimi interesujemy. Wielu osobom zrobimy przysługę, jeśli na koniec każdej rozmowy zapewnisz przesłuchiwanego, że go obserwujemy i mamy na oku różne… poczynania.
– Ale przecież nie mamy – wtrącił Rudzki.
– Wiem, ale nie uważasz, że przysłużysz się społeczeństwu, ostrzegając ich, że mamy ich na oku? Że się im przyglądamy? Może nie zrobią niczego głupiego teraz i w przyszłości.
– No dobra, już czaję.
– Doskonale. Musimy wywrócić tę okolicę do góry nogami. Pokazać, że panujemy nad sytuacją – dorzucił Krauze i zakończył rozmowę.
Obyśmy rzeczywiście panowali, pomyślał, a potem ruszył przed siebie.
9
Zatrzymał auto przed domem zamordowanych braci. Na sąsiednim podwórzu dostrzegł kobietę, która bacznie mu się przypatrywała. Robiła to z intensywnością ochroniarza pilnującego towaru w drogim sklepie. Poczekał, aż jej się znudzi i zniknie. Włączył radio, aby posłuchać jakichś sensownych kawałków, ale w czterech z sześciu stacji, jakie odbierały w tej wsi, puszczano utwory z lat dziewięćdziesiątych. Tępa rąbanka, na którą nie miał cierpliwości, monotonne walenie basów i elektroniczne szlify tandetnego techno.
Kobieta ubrana w sweter w kratę wytrzepała ścierkę, powiesiła ją na sznurku i zniknęła w domu. Odczekał jeszcze chwilę i wszedł na teren posesji. Zapukał do drzwi, choć wiedział już, że nikt mu nie otworzy. Zrobił to odruchowo. Wolał mieć czyste sumienie, na wypadek gdyby musiał tłumaczyć się z roztrzaskanych drzwi przed naczelnikiem, człowiekiem, który dowiadywał się o każdym jego przewinieniu. Czasami Filip miał wrażenie, że szef wszędzie ma swoich informatorów i pracuje w policji tylko po to, by ścigać innych policjantów za wykroczenia. Był jak cholerny palec wewnętrznej sprawiedliwości, jak ropiejący wrzód na dupie, którego nie można się pozbyć. Trzeba go znosić, zaciskając zęby.
Odczekał, ale nikt się nie pojawił.
Zajął się poszukiwaniem klucza do domu. Skoro nie znaleziono go przy ofiarach ani w samochodzie, być może zabrał go zabójca albo klucz był gdzieś schowany. Krauze szukał pod wycieraczką, pod większymi kamieniami i za nisko zawieszoną rynną. Wreszcie po paru minutach znalazł. Pomyślał, że ludzkie przyzwyczajenia bywają silne i zgubne. Klucz znajdował się w doniczce stojącej przy prowizorycznym garażu. Na wszelki wypadek wyciągnął broń i wszedł do środka.
Gdyby nie cichy gwizd przeciągu, wewnątrz panowałaby całkowita cisza. Gdy zamknął drzwi, w oknach opadły zasłony, wzniecając kurz w kuchni, która znajdowała się naprzeciwko. Gdzieś musiało być uchylone okno albo instalacja wentylacyjna została źle zamontowana. Ostrożnie stawiając kroki, sprawdził nieduży korytarz, a później kolejne pomieszczenia. Dwa pokoje po prawej stronie, jeden po lewej od wejścia. Tuż obok niewielka łazienka. Pokoje były urządzone skromnie. Obok łóżek w obu pokojach stały butelki po piwie. Żadnej wódki, taniego wina czy butelek po czymś mocniejszym. Przypomniał sobie słowa Sobczaka: większość mieszkańców pędzi tu bimber. A mimo to odkąd przekroczył próg, nie wyczuł zapachu mocnego alkoholu. Gdyby mężczyźni mieli swoją aparaturę, na pewno by to poczuł. Skąd więc brali samogon, którym spłacali długi? Kupowali? Pędzili w innym miejscu?
Przeczesał wzrokiem obie sypialnie w poszukiwaniu informacji o właścicielach domu. Nie było tutaj żadnych kartek z notatkami, telefonów komórkowych, co potwierdzało tylko wersję Przemysława Górala. Żadnych dokumentów ani śladów wskazujących na to, że mieszkanie zostało przez kogoś przeszukane. Na stoliku obok łóżka w pierwszej sypialni leżała książka. Spojrzał na okładkę. Prace w drewnie. Przekartkował, nic interesującego. W drugim pokoju łóżko wyglądało identycznie, taka sama szara pościel w kratę, jasne prześcieradło. I książka, tym razem nie o drewnie, lecz o naprawie samochodów. Zbyt surowo i bezdusznie, pomyślał Krauze. Wrócił na korytarz. Na wprost wyjścia z sypialni znajdowało się lustro w starej ramie z ciemnymi plamami na szkle. Poniżej kilka zniszczonych par butów – roboczych i sportowych. Obok wisiały kurtki. Dwie sztuki. Takie same upodobania. Lustrzane naśladownictwo. Świadome czy nie? Bliźniacy mieli w sobie tę tajemniczą, wręcz mistyczną potrzebę wykonywania tych samych ruchów, kupowania tych samych rzeczy, życia w identyczny sposób. Nawet tutaj dawało to o sobie znać, w tej małej miejscowości na końcu świata. Witakowie mieli te same upodobania, pracę, życie prywatne, lektury, ubrania.
I śmierć.
Co jeszcze mieli wspólnego? Konto bankowe? Finanse? Podatki?
Zapisał w telefonie przypomnienie, żeby sprawdzić ich rozliczenia z urzędem skarbowym.
Co dalej? Wykształcenie. Szkoła. Poprzednia praca lub prace. Może motywu należało szukać właśnie tam? Zanotował swoje przemyślenia, schował telefon do kieszeni i udał się do łazienki. Wewnątrz panowała niemal nieprzenikniona ciemność, zupełnie jakby ktoś w całym pomieszczeniu wylał ciemną farbę. Włączył światło. Na wprost niego wisiało lustro. Nieduże, pół na pół metra, z półką na podręczne kosmetyki, szczoteczki do zębów i kremy po goleniu. W kącie po prawej stronie znajdowała się kabina prysznicowa. Stan armatury wskazywał, że służyła Witakom od wielu lat. Podniósł dla pewności deskę klozetową, ale niczego nie znalazł. Toaleta była najczęściej wybieranym miejscem do pozbywania się wszystkich dowodów – od narkotyków po łuski, rękawiczki, alkohol, dopalacze, skończywszy na spalonych czy podartych dokumentach. Instynktownie wszystko co zbędne wrzuca się do toalety. Ta była jednak pusta. Niczego do niej nie wyrzucono.
Kuchnia.