Racer. Katy Evans
marzenie nas wszystkich, ale musimy podchodzić do sprawy realistycznie. Nie mamy pieniędzy, z którymi tata zaczynał. Brak wygranych oznacza same koszty, Lainie. To ogromne ryzyko, a tato jest zmęczony, bardzo zmęczony. Równie dobrze moglibyśmy wydać te pieniądze w jakimś spokojnym miejscu, w którym mógłby się odprężyć…
– Nie – odpowiadam stanowczo.
– Lainie…
– Nie. To da mu drugie życie. To go uszczęśliwi.
Drake patrzy na mnie z litością typową dla starszego brata, który jest bardziej dojrzały od swojej siostry i uporał się już z wieściami na temat ich ojca. A ja? Od czterech lat skupiam się na każdym marzeniu taty. Dla mnie liczy się tylko dzisiaj, bo dziś ojciec jest przy mnie w tym namiocie: żyje, oddycha i przeżywa rozczarowania. A ja jestem odpowiedzią na wszelkie problemy.
– Wy podchodzicie do sprawy zbyt realistycznie. Pozwólcie, że będę marzyć za was wszystkich. Dajcie mi JEDNĄ szansę. To będzie tylko jedna próba. Jutro przyprowadzę kierowcę.
Cisza.
– Załatwię to, tato.
Ojciec patrzy na moich braci, a ja wydaję z siebie jęk.
– Kogo masz na myśli? – pyta w końcu Drake.
– Zobaczysz – kłamię.
– To zresztą nieważne, bo czy uda ci się przekonać jakiegokolwiek kierowcę, aby dołączył do zespołu, który ledwo dyszy?
– Czy to może być aż tak trudne? W końcu ten kierowca będzie mężczyzną, prawda? – Posyłam chłopakom wymowne spojrzenie, po czym daję tacie buziaka w policzek i mówię mu: – Będę musiała wyjechać. Trzymaj się mocno, tatku. Nie wrócę, dopóki go nie znajdę. Nie ma mowy o półśrodkach; usatysfakcjonuje mnie tylko najlepszy kierowca na świecie. Ktoś, kto kocha siedzieć za kółkiem i nie ma jeszcze swojego bolidu.
Wieczorem tego samego dnia wsiadam do samolotu lecącego z Australii do Atlanty, a potem do kolejnego – z Atlanty do St. Petersburga na Florydzie. Zamierzam złapać kierowców IndyCar podczas treningów przed rozpoczęciem sezonu, a wiem, że teraz ćwiczą w St. Pete. W samolocie wodzę wzrokiem po liście pilotów i analizuję ich mocne i słabe strony.
Jest mi niewygodnie i ciągle zmieniam pozycję, starając się nie przeszkadzać swoim dwóm sąsiadom. Kupowałam bilet w ostatniej chwili i dlatego skończyłam na rozchwytywanym przez wszystkich (ha, ha) środkowym siedzeniu.
Na Florydzie ląduję po południu i jestem niewyspana, odwodniona oraz skrajnie zmęczona. Ale mam trzy dni – z tym, że nie tylko na znalezienie kierowcy, ale też na odbycie długiej podróży powrotnej do Australii przed pierwszym wyścigiem Formuły 1 w sezonie. Spekulacje na temat wycofania się naszego zespołu z rywalizacji muszą trwać w najlepsze. Nie mam kontroli nad tym, co myślą inni, ale prędzej sczeznę w piekle, niż pozwolę ojcu wycofać się bez najwyższej nagrody. A więc nawet niewyspana, odwodniona, głodna i zatroskana, jadąc autem na tor, mocno trwam przy swoim postanowieniu wykazania się przed rodziną. Ilekroć mijam jakąś restaurację, burczy mi w brzuchu, ale wiem, że jedzenie musi poczekać.
Krążę wokół toru, na którym kierowcy odbywają treningi przed wyścigiem. Szukam miejsca do zaparkowania, ale nie jest to łatwe zadanie, ponieważ niektóre ulice zamknięto, aby stworzyć tymczasowy tor uliczny do wyścigu.
Zauważam wolny kawałek przestrzeni, lecz muszę dać po hamulcach, bo przed moje auto z piskiem opon wjeżdża czerwony samochód.
Marszczę brwi i znów wciskam pedał gazu, kierując się w stronę jednego z dwóch wolnych miejsc. Jadący przede mną mustang kradnie pierwsze z nich, a ja – spanikowana, że ktoś mnie znienacka wyprzedzi i zajmie drugie, tuż obok – wystrzelam jak z procy. I wtedy kierowca mustanga nagle się zatrzymuje.
„Cholera jasna!”
Właśnie staranowałam mu samochód.
– Ups, moja wina – mówię, po czym włączam wsteczny i wycofuję się nieco, a potem ostrożnie parkuję.
Drzwi mustanga otwierają się na oścież i wychodzi z niego facet w czerni. Zdenerwowana wysiadam pospieszenie ze swojego auta i podchodzę do nieznajomego.
Facet ocenia szkodę.
Ja oceniam szkodę.
– Musisz iść na lekcje jazdy – rzuca opryskliwie bardzo głębokim głosem.
Ta zniewaga wprawia mnie w konsternację. Zaciskam zęby.
– A ty musisz się nauczyć kulturalnego zachowania za kółkiem. – Podnoszę głowę, aby na niego popatrzeć, i oddech zamiera mi w gardle.
Bo…
Nikt.
Na tym świecie.
Nie powinien mieć tak męskiej…
Tak seksownej…
I tak pięknej twarzy.
Facet patrzy na mnie płonącym wzrokiem, jakby chciał mnie pożreć. Jego oczy są dzikie, przeszywające, zaczepne, ogniste, zwierzęce i nie sposób im się oprzeć. Cała reszta jego powierzchowności to kwintesencja piękna. Inaczej nie potrafię go opisać. Kiedy się do mnie uśmiecha i w jego policzku pojawia się dołeczek, ziemia pod moimi stopami lekko się trzęsie. Boże, mam taką słabość do dołeczków w policzkach.
– Serio? – pyta mężczyzna, a gdy nasze spojrzenia się spotykają, kąciki jego ust unoszą się w wyrazie rozbawienia.
– Tak, serio. Nie jestem w nastroju. Zająłeś mi miejsce. – Gdy złość na jego maniery za kółkiem miesza się we mnie z irytacją spowodowaną jego urodą, czuję, jak twarz wykrzywia mi grymas.
Wtedy jego oczy zaczynają migotać.
Staram się stłumić swoją reakcję na to roziskrzone spojrzenie, ale prawdą jest, że takiego odcienia niebieskiego nie widziałam nigdzie poza zdjęciami pięknych oceanów w odległych krainach, na przykład na Fidżi.
– Tej nocy w ogóle nie spałam i od kilku godzin nie miałam nic w ustach. Naprawdę nie jestem w nastroju – mówię, a kiedy nieznajomy przebiega wzrokiem po moim ciele, czuję, jak pod jego intensywnym spojrzeniem zaczynam się gdzieś w głębi rozgrzewać.
Mężczyzna nawet na chwilę nie odrywa ode mnie oczu.
Nikt nigdy nie przyglądał mi się tak uważnie.
Nie tylko ze złością i zainteresowaniem, ale też jakby z… rozbawieniem i… dezorientacją?
Czyli z tym samym, co mam w sobie ja. Kiedy patrzę na niego.
Tymczasem w jego wzroku pojawia się ciemniejszy ton. Nie wiem, co to dokładnie jest, ale sprawia, że jakaś część mnie wije się i drży.
– Uważaj następnym razem – odzywa się nieznajomy po dłuższej chwili ciszy, tym razem łagodniejszym głosem. Robi krok do tyłu, raz jeszcze prześlizgując się głodnym spojrzeniem po moim ciele, a potem bierze czapkę z auta i zatrzaskuje oraz zablokowuje drzwi, czemu towarzyszy ciche piknięcie.
Patrzę na zadrapanie oraz lekkie wgniecenie na karoserii mustanga i uświadamiam sobie, że facet oszczędził mnie, nie dzwoniąc do firmy ubezpieczeniowej.
– Przepraszam – zwracam się do niego poniewczasie.
Patrzy na mnie przez ramię i zaciska szczęki, a potem wraca i spogląda na mnie z góry.
– Jak masz na imię?
– Yyy… Alana – kłamię. Brzmi podobnie. Jestem zbyt zdenerwowana, żeby powiedzieć prawdę.
– Staranowałaś mi samochód, Alano –