Czarne ziarno. Marta Zaborowska
eniamy ich gwałtownej natury, dopóki nie otworzymy klatek.
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz ART.DESIGN
Zdjęcie na okładce: © photosaint/iStock
Korekta: Słowne Babki, Adam Osiński
Redaktor prowadzący: Katarzyna M. Słupska
Copyright © by Marta Zaborowska, 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2020
1 stycznia 2017 roku
Godzina 00:02
Nie zdążył odwrócić głowy, by sprawdzić, kto zszedł z tarasu i zbliża się w jego kierunku. Zresztą, nie interesowało go, co dzieje się za jego plecami. Trzymał w ręku ostatni fajerwerk, jaki miał wystrzelić w niebo, by uczcić nadejście nowego roku. Wcisnął petardę w szyjkę butelki i mocno osadził ją w wilgotnej ziemi. Wystarczyło tylko podpalić lont zapalniczką.
Przykucnął i otwartą dłonią osłonił płomień. Ręce zaczynały mu powoli marznąć, więc przez chwilę przytrzymał zapalniczkę bliżej skóry. Ogień ogrzał go odrobinę, ale cienki języczek płomienia to przecież za mało, żeby poczuć prawdziwe ciepło. Dlatego chciał wystrzelić petardę i wrócić do domu, nim całkiem go przewieje. Mógł chociaż zabrać kurtkę lub szalik, zanim wyszedł do ogrodu, ale północ przyszła dziwnie szybko i nie było czasu na ubieranie się. Wyskoczył więc tak, jak stał, w białej świątecznej koszuli, z zapalniczką i trzema fajerwerkami.
Przysunął zapalniczkę do lontu. Musiał być zawilgocony, bo nie chciał zająć się ogniem. Spróbował ponownie, ale z tym samym skutkiem.
Zaklął. Przeklinał wraz z każdą kolejną próbą podpalenia lontu, coraz bardziej zawzięcie, jakby to miało zmusić płomień do pokonania opornego sznurka. Skupiony na tym, co dzieje się w jego rękach, nie zwracał uwagi na dźwięk otwierających się drzwi wychodzących na ogród ani na to, że pod czyimiś butami zazgrzytały rozsypane na tarasie grudki piasku.
Potem poczuł ukłucie, coś ostrego przecięło skórę na jego szyi i wwierciło się głęboko, rozrywając tchawicę. Starał się złapać oddech, ale powietrze tylko zaświszczało mu w gardle, nie docierając do płuc. Ukłucie powtórzyło się. Ostrze trafiło kilka centymetrów obok pierwszego dźgnięcia, trafiając tym razem w okolice czwartego kręgu. Nie czuł bólu, mimo że metal wszedł w ciało i zatrzymał się na kości.
Upadł na kolana. Zapalniczka wysunęła mu się z dłoni i odbiła z cichym brzękiem od wbitej w ziemię butelki. Wszystko wokół poczerwieniało. Krew wypływała z szyi pulsacyjnie, tworząc wokół niego coraz to nowe wzory i rozbryzgi.
Teraz było mu dobrze, wręcz błogo. Powoli miękły mięśnie, nie czuł nic poza ogarniającym go ciepłem.
Odpływał.
Zanim oczy całkiem zaszły mu mgłą, ostatkiem świadomości dostrzegł, jak ktoś z domu obok wypuszcza w niebo swoją petardę. Powędrowała prosto w górę i rozbiła czerń nocnego sklepienia setką skrzących się barw. Były piękne, złotoróżowe i niebieskie. I jasnoczerwone, zupełnie jak spieniona krew cieknąca po jego szyi.
Znów wystrzał i zaraz potem szarpnięcie. Najpierw niezbyt silne, potem mocniejsze. Nie był już w stanie zrozumieć, co się z nim dzieje. Czuł tylko, że nagle znów robi mu się zimno i jeszcze bardziej miękko niż chwilę temu. Ktoś ciągnął go po ziemi. Jego ciało kołysało się w takt przesunięć, w lewo i w prawo. Chciał odepchnąć się nogami od podłoża i wstać, ale nie zdołał wykonać żadnego ruchu. Mógł tylko zamknąć oczy i zasnąć.
Prolog
Rok później, 5 lutego 2018 roku
Gdy po raz pierwszy przestąpiła próg mieszkania na dziewiątym piętrze wieżowca, wydało jej się mniej obskurne niż teraz i, przede wszystkim, dużo większe. Meble poprzednich właścicieli oszukały oczy i fałszywie pokazały, ile w takiej klitce może się ich pomieścić. Cztery miesiące temu pokoje były zagracone po sufit. Poprzedni lokatorzy nie zdążyli wynieść swojego dobytku przed wstawieniem ogłoszenia do internetu, a może nie wierzyli, że ich M3 tak szybko znajdzie nabywcę. Pod jedną ze ścian salonu, będącego piętnastometrowym pokojem z niskim sufitem, stały wtedy dwa fotele z tanim obiciem, rozdzielone prostą ławą. Pod przeciwległą ścianą błyszczał regał z centralnie umieszczonym telewizorem na plastikowej nodze. O parapet opierały się nierozłożone jeszcze kartony, czekające na ubrania i dziecięce zabawki. Wersalka pokryta była świeżo zdjętą ze sznurka bielizną pościelową, co wyglądało, jakby opadł na nią spadochron lądującego komandosa. Tuż przy wersalce stała rozstawiona i lekko nadpalona deska do prasowania z odstawionym na bok żelazkiem, na parapecie wiło się skręcone drzewko bonsai, które swoje ostatnie tchnienie wydało ładnych kilka tygodni temu i teraz było już całkiem nie do odratowania.
Za to w drugim pokoju było czysto. Dziecięce łóżko, plastikowy stolik z krzesłem jak dla krasnoludka oraz szafa oklejona naklejkami zmęczonymi od dotyku małych lepkich palców. I to wszystko. Koszmarem były natomiast ściany pomalowane na paskudny zielony kolor.
Agentka nieruchomości opisała Julii mieszkanie jako jasne, przestronne i z dobrym widokiem. Przesadziła, i to bardzo. Niewielkie okna obu pokoi wychodziły na hałaśliwą ulicę, a niecałe czterdzieści metrów podzielone ściankami mógł nazwać przestronnymi jedynie ktoś, kto spędził swoje dotychczasowe życie w ciemnej komórce pod schodami. Mimo to Julia uznała, że za cenę, jakiej żądała agentka, jest nawet w stanie udać, że stoi pośrodku Wersalu z widokiem na ośmiusethektarowy ogród pałacowy. Potrzebowała własnego dachu nad głową, nawet jeśli miałyby nim być dwie klitki ze ślepym aneksem kuchennym. Wchodziło się do niego wąskim przesmykiem prowadzącym z salonu, zahaczając biodrem o sięgający pasa murek z nasadzonym blatem. Przy blacie stały dwa stołki barowe pobazgrane mazakami. Był jeszcze balkon. Mały, mogący pomieścić naraz dwie osoby. Ją i Sylwię.
Tak miał wyglądać ich nowy start. Dziewiąte piętro przy Czerniakowskiej wiszące nad sześcioma pasami jezdni, z widokiem na przerzuconą przez ulicę kładkę. Powiedziała agentce, że się zastanowi. Byle szybko, zastrzegła kobieta i przypomniała, że za taką cenę każdy weźmie lokal z pocałowaniem ręki. Prawda była taka, że młodzi właściciele mieszkania rozwodzili się i dzielili majątek. Czyli stare auto i to mieszkanie. Po ich miłości zostały dwa pokoje z kuchnią, roczne dziecko i uschnięte drzewko bonsai. Po wielkich sporach puścili w końcu mieszkanie z ceną „do dużej negocjacji”, żeby zamknąć wreszcie za sobą drzwi i pomachać na pożegnanie ręką. Gdyby nie ich małżeńska plajta, Julii nie stać by było nawet na tę ruderę.
Teraz mieszkanie było puste, wyniesiono kartony, meble i przypaloną deskę do prasowania. Jedynie zeschnięte bonsai wciąż tkwiło na swoim stałym miejscu na parapecie.
Podeszła do okna, od ścian odbił się stukot jej butów stawianych na zdartym parkiecie. Przetarła ręką zakurzony parapet i położyła na nim umowę kupna lokalu oraz dwa komplety kluczy. Przez niemyte od miesięcy szyby widać było, jak na iglicy Pałacu Kultury miarowo pulsuje czerwone światło.
Wyszła na balkon i oparła ręce o barierkę, wystawiając twarz do wiatru. Nie pachniał jeszcze nadciągającą wiosną, wciąż czuć w nim było rześkość zimy. Lekki podmuch rozwiał jej kasztanowe włosy, które zdążyły już odrosnąć, po tym jak ścięła je na zapałkę trzy lata temu. Stanęła wtedy przed lustrem i złapała za nożyczki, żegnając się z włosami i z życiem, jakie zostawiła za sobą, podejmując decyzję o powrocie do Warszawy. Teraz włosy znów sięgały ramion i opadały na rozpięty płaszcz z zielonej wełny.
Nigdzie się już nie śpieszyła, patrzyła w dół na sunące ulicą auta. To, co się wydarzyło, odeszło. Pozamykała rozdziały, które miały być jak szczęśliwa bajka, a okazały się smętną farsą dla naiwnych idealistów. Znów zaczynała wszystko od zera, po trzech latach mieszkania kątem u matki i zerwaniu z komisariatem na Nowolipkach. W mieszkaniu ze zrytym parkietem i wiszącą pod sufitem na kablu gołą żarówką, z rozłożonym na dwadzieścia lat kredytem, którego pierwszą ratę miała zapłacić za dwa tygodnie. I z czystą kartą, którą będzie musiała zacząć zapisywać po raz kolejny, od samego początku.
Rozdział I
Telefon