Czarne ziarno. Marta Zaborowska

Czarne ziarno - Marta Zaborowska


Скачать книгу
powtarzano za każdym razem. Córki cudem uniknęły śmierci z ręki matki, wystraszył ją zaglądający przez płot sąsiad z bliźniaka, chcący złożyć rodzinie życzenia z okazji Nowego Roku. Miał zobaczyć krew na rękach Rawskiej i zawiadomić policję. Wkrótce rzucona pośrodku pustkowia ulica rozświetliła się od policyjnych kogutów.

      Według zeznań starszej z córek, Marii, tamtej nocy byli w domu wszyscy, cała rodzina łącznie z mieszkającą na co dzień pod Krakowem siostrą matki, Judytą Rawską-Kawką. Każda z kobiet potwierdziła, że nikt, poza Arletą i Leonem, nie opuszczał wtedy domu. Kiedy matka z synem długo nie wracali, do ogrodu jako pierwsza zeszła Judyta. Zaniepokoił ją widok porzuconej butelki z petardą, a potem ślady krwi prowadzące do drewnianej przybudówki. Drzwi były otwarte na oścież. Był kwadrans po północy, może trochę mniej. Widziała niewiele, mimo światła rzucanego z okien domu, przenikającego przez deski schowka. Jednak ciemna barwa krwi odcinała się bardzo wyraźnie na białej koszuli chłopaka. Leżał na ławce. Arleta siedziała obok niego, podtrzymując na swoich kolanach opadającą głowę syna. Na widok oszołomionej siostry podniosła ręce. Nic nie powiedziała, pokazała tylko dłonie ociekające krwią.

      Przepytano wszystkich poza Niną, która nie była w stanie składać zeznań. Jako jedyna mogła widzieć z okna swojego pokoju całe zajście, a jednak milczała. Ze strachu lub wstrząsu, jaki wywołał w niej obraz umierającego brata.

      Julia nie mogła usnąć tej nocy. Leżała obok Sylwii we wspólnym rozkładanym łóżku, z mokrymi włosami zawiniętymi w ręcznik i patrzyła na podziurawioną od gwoździ zieloną ścianę. Podjęcie się rozpoznania sprawy Rawskiej bez dowodów i zeznań świadków, do których nie miała dostępu, było jak przejście z zawiązanymi oczami po linie rozpiętej między skałami. Dotarcie do prawdy, która według Marii była zupełnie inna aniżeli ta, jaką miał przedstawić prokurator w sądzie, graniczyło z cudem. Do tego w zaledwie trzy tygodnie, zanim za plecami Rawskiej zatrzaśnie się na dobre więzienna brama. Policja i prokuratura zrobili swoje. Postawiono Rawskiej zarzut zabójstwa z premedytacją. Wybrała przełom roku. Wykorzystała huk strzelających fajerwerków, by zagłuszyły odgłosy szarpaniny i krzyku Leona.

      Koniec każdego roku to czas podsumowań. Rozliczenie tego, co minęło, i kalkulacja nowych możliwości. Jedni cmokają z zachwytu nad swoim życiem, do drugich dociera świadomość, że wciąż tkwią po uszy w bagnie, z którego wygrzebanie się jest czystą utopią. Dla samotnej matki spędzającej kolejnego sylwestra w kuchni, w znoszonej kiecce zamiast sukni i naszyjnika z pereł, do tego z trójką nieślubnych dzieci, jest jak siarczysty policzek od losu. Wystarczyło, że w złym momencie dobiegł ją zza ściany zbyt głośny śmiech żony sąsiada i odgłos muzyki do tańca, by uzmysłowiła sobie, że jej życie to drwina. Po prostu nie wytrzymała. Ile mogła mieć lat, kiedy zaszła w pierwszą ciążę? Siedemnaście? To by się nawet zgadzało, Leon w dniu śmierci miał dziewiętnaście. Potem były kolejne dwie, również przeżywane w samotności. Z własnej głupoty lub psiego przeznaczenia.

      Julia przekręciła się na bok i poprawiła zsuwający się z włosów turban. Sylwia spała odwrócona do niej plecami. Oddychała miarowo, ale co chwila poruszała gwałtownie nogami, jakby uciekała przed sennym widziadłem. Trzecia przeprowadzka w ciągu sześciu lat zrobiła z niej mentalną cygankę, pakującą i rozpakowującą tobołki w coraz to nowych miejscach. Dochodziło do tego rozczarowanie najnowszym postojem, klitką bez wygód, własnego łóżka i telewizora. Blok z lat siedemdziesiątych z dziesięcioma mieszkaniami na piętrze, zsypem i pęknięciami na suficie, był jak betonowy mrówczy kopiec.

      Wiedziała już, że za pierwsze zarobione pieniądze przemaluje pokój Sylwii. Potem wycyklinuje parkiet i kupi sobie łóżko, żeby nie musiały gnieść się na wąskim materacu w dziecięcym pokoju. Wyrzuci zasłony, które matka wcisnęła jej na nową drogę życia. Na razie muszą wisieć i cieszyć oczy ukręconymi bladożółtymi główkami tulipanów, spomiędzy których wyrastają liście w kształcie kurzych stopek. Emilia naciskała, by dołożyć do nich podsufitową falbanę, która dopełniałaby szczęścia, ale widząc poirytowane spojrzenie Julii, pozostała jedynie przy zasłonach.

      Kolejnym prezentem od matki był brązowy chodnik do przedpokoju, również w kwiaty, ale tym razem w złote lilie, który zrolowała z własnego mieszkania i dorzuciła Julii na odchodne, żeby „biedne dziecko nie musiało biegać boso po gołej podłodze”. Julia miała wrażenie, że matka gotowa jest oddać jej znacznie więcej cudowności z własnego mieszkania, byle tylko wyprowadzić ją i Sylwię z Saskiej Kępy. Powody były tak naprawdę dwa. Pierwszy to ciasnota i bałaganiarstwo Sylwii. Mała potrafiła w ciągu godziny zamienić nawet najbardziej sterylne mieszkanie w stajnię Augiasza, co doprowadzało jej babcię do nowo odkrytej choroby, zwanej kołowacizną. Drugim powodem były utrudnione relacje Emilii z Edmundem, ojcem Julii. Mając na głowie córkę i wnuczkę, odłożyła relację z byłym mężem na półkę, jak odkłada się przeczytaną do połowy książkę, do której nie wiadomo kiedy znów się zajrzy. Musiała wybrać i wybrała ją i Sylwię. Wówczas wybór zdawał się jej oczywisty. Z czasem jednak Julia zaczęła obserwować u matki postępującą melancholię. Tęsknota nachodziła ją zwłaszcza wieczorami, Emilia zaszywała się wtedy w swoim pokoju i w ciszy robiła na drutach kamizelki z kieszeniami. Tęskniła za swoim dawnym życiem, za schadzkami z Edmundem, które po przyjeździe Julii do Warszawy stały się rzadkie i odbywały się w tajemnicy tak wielkiej, jakby dotyczyła największych sekretów Watykanu. Męczyło ją ciągłe udawanie, że wychodzi na samotny spacer, do kina czy do kawiarni. Kłamała nieudolnie, po pewnym czasie przestała wymykać się z domu w ogóle. Odpuściła, uznając, że jest za stara na chowanie się z ukochanym po parkach jak jakaś podfruwajka. Czasem tylko zabierała Sylwię na ciastko czy lody, ale robiła to jedynie po to, by podtrzymać kontakt wnuczki z dziadkiem. Do domu, odkąd wprowadziła się do niej Julia, nie zaprosiła Edmunda nigdy. Spróbowała to zrobić raz, jednak wspólne spotkanie zakończyło się wyrzutami i pretensjami. To, co dzieliło córkę i ojca, nie zniknęło. Żal, że dwadzieścia dwa lata temu odszedł z ich życia, nie wygasł.

      – Mamo? – usłyszała, kiedy już jej się zdawało, że zapada w sen i pod powiekami widzi piętrzące się na kolanach Emilii motki z włóczką i połyskujące w świetle lampki szalejące druty.

      Sylwia pochylała się nad jej głową.

      – Duszno mi.

      – Znowu?

      Przytrzymała ręką zsuwający się z włosów ręcznik i wygramoliła się z ciepłego łóżka. Podeszła do stojącego pod oknem biurka i sięgnęła do szuflady. Namacała palcami inhalator.

      – Czy to kiedyś minie? – spytała rozespanym głosem Sylwia.

      – Marne szanse. Musisz pamiętać, żeby mieć go cały czas przy sobie. Nie zdążę ci go dowieźć do szkoły, jeśli zapomnisz.

      – Nie zapomnę. – Sylwia wzięła głęboki wdech z inhalatora.

      Trzeba było przykręcić kaloryfer i uchylić na chwilę okno. Julia otworzyła jedno skrzydło, wpuszczając do pokoju rześkie nocne powietrze. Ulica była pusta, latarnie oświetlały asfalt i rozpuszczające się na brzegach chodników zwały starego śniegu. W oknach domów było ciemno, miasto spało, szykując się do kolejnego dnia.

      Jeszcze trzy lata temu marzyła o tym, by znów tu być i ponownie włączyć się w krwiobieg Warszawy, w jej szum i jazgot. Uciec z podmiejskiej dziury, gdzie los rzucił ją na dłużej, niżby tego chciała. Próbowała ułożyć sobie tam życie i przy okazji zostać gliną stulecia. Część planu się powiodła. Podkomisarz Julia Krawiec błyszczała w małomiasteczkowym komisariacie, a ręka niemal drętwiała jej od uścisków i gratulacji. Matka Julia Krawiec robiła wszystko, by jej córka przywykła do nowego miejsca i zapomniała o krzykach i awanturach, jakie robił jej ojciec, kiedy jeszcze mieszkali razem. To też przyszło dość łatwo. Kobieta Julia Krawiec nauczyła się natomiast


Скачать книгу