Czarne ziarno. Marta Zaborowska

Czarne ziarno - Marta Zaborowska


Скачать книгу
to kobieta.

      – Mam na imię Maria – odezwał się po chwili głos. Jego właścicielka musiała być młoda, tembr głosu był łagodny i słychać w nim było świeżość. – Znalazłam pani nazwisko w sieci. Szukam pomocy, chodzi o ważną sprawę… Właściwie bardzo ważną. Mam nadzieję, że dobrze się dodzwoniłam? Mogłam źle wybrać numer, ręce mi się trzęsą… to wszystko z nerwów. Przepraszam, że mówię nieskładnie. Nawet nie powiedziałam dobry wieczór. Ale to pani, prawda? – spytała i podała numer telefonu wyszukany w internecie. – Niczego nie pomyliłam?

      – Julia Krawiec. – Julia wykorzystała moment, w którym osoba po drugiej stronie nabierała powietrza. – Jeśli chodzi pani o mnie, to owszem, niczego pani nie pomyliła.

      – Tak. – Znów westchnięcie, nieco lżejsze, ale z wciąż wyczuwalnym niepokojem. Jednak była bardzo młoda. Do tego po sposobie, w jaki składała porozrywane zdania, można było wywnioskować, że wykonanie tego telefonu musiało być dla niej trudne.

      – Potrzebuję pomocy – powtórzyła. – Dzwoniłam do innych detektywów, ale nikt nie chciał… mówili, że nic nie da się zrobić.

      – Najpierw proszę się uspokoić.

      – Tak, już… już wszystko w porządku. Pani pracowała w policji, prawda?

      Dziwne pytanie, ale Julia przywykła już do dziwnych pytań i dziwnych ludzi.

      – Tak. Odeszłam ze służby kilka miesięcy temu. – Jej wzrok padł na wciąż nierozpakowany karton z drobiazgami pozbieranymi z biurka komisariatu. Był wielkości kuwety dla kota i jego zawartość składała się głównie z powietrza, a poza nim z prywatnego notesu z nieprzydatnymi do niczego danymi, zdjęcia Sylwii oprawionego w srebrną ramkę, skierowania na badania okresowe, których nie miała kiedy wykonać, i miękkiej podkładki pod siedzenie. Jej krzesło na komisariacie było niczym madejowe łoże, bez poduszki dawało się na nim wysiedzieć ciurkiem nie dłużej niż godzinę. Pudło stało w nienaruszonym stanie najpierw w mieszkaniu jej matki na Saskiej Kępie, a od tygodnia wyglądało zza zasłony wciśnięte pod parapet z zeschniętym bonsai. – Czy to ważne, że pracowałam w policji?

      – Gdyby było inaczej, nie pytałabym. Po tym, co gliny zrobiły naszej rodzinie, wolę omijać ich z daleka. Dlatego musiałam najpierw upewnić się, że działa pani całkowicie na własną rękę.

      – Brak zaufania do władzy?

      – Niestety. Może gdybyśmy trafili na jakiegoś porządnego człowieka, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale poszło nie tak, jak powinno, dlatego nie chcę mieć z nimi do czynienia.

      Witaj w klubie, dopowiedziała w myślach Julia. Zbyt długo wahała się z oddaniem swojej odznaki po tym, jak zarzucono jej wzięcie wypchanej koperty za zniszczenie dowodów przeciwko nożownikowi ze Śródmieścia. Z zamkniętymi oczami mogłaby wskazać typa, który narobił wokół niej smrodu i rozniósł go po przełożonych. Poszło szybko, najpierw trzy miesiące w zawieszeniu obowiązków i automatyczne odsunięcie od wszystkich prowadzonych spraw. I tej najważniejszej, niemal gotowej, by podać ją sądowi na tacy. Sprawa trafiła prosto w ręce gościa siedzącego dwa biurka dalej, i nigdy już do Julii nie wróciła, nawet gdy okazało się, że jest czysta, a dowody przeciwko nożownikowi cudem odnalazły się w innej części policyjnego archiwum. Wtedy jeszcze wytrzymała, zacisnęła zęby i udała, że to wszystko po niej spłynęło. Ostatecznie rzuciła papierami, gdy w eter poszła plotka, że dostała stołek po znajomości, a nie za to, co potrafi. Dochodzenia, które przetarły jej szlak do warszawskiej komendy, nagle przestały mieć znaczenie.

      – Jest tam pani? Nie rozłączyło nas?

      – Jestem. Mów, o co chodzi. Mogę ci mówić na ty? Wydajesz się bardzo młoda.

      – Mam osiemnaście lat, więc chyba tak. – Dziewczyna potwierdziła już spokojniejszym głosem. – Właściwie to może nawet będzie lepiej, że po imieniu.

      – No więc, Mario?

      – Zanim cokolwiek powiem, to chciałabym, żeby pani o czymś wiedziała. To bardzo ważne, żeby pani w to uwierzyła. Chodzi o to, że… że ona jest niewinna – wyrzuciła z siebie Maria. – Nikogo nie obchodzi prawda, a ona z kolei nie chce z nikim rozmawiać.

      – O kim mówisz?

      – O mojej matce. Za trzy tygodnie rusza proces. Jeśli nic nie zrobię, wsadzą ją. Prokurator myli się co do niej, i to cholernie. Ona naprawdę niczego złego nie zrobiła.

      – I chcesz, żebym w trzy tygodnie dokonała cudu? To miłe, ale, wybacz, naiwne. Przez taki czas nie da się oczyścić człowieka, cokolwiek nad nim wisi.

      Zaniemówiła, ale tylko na chwilę.

      – To jej jedyna szansa. Niech mnie pani chociaż wysłucha. Godzina wystarczy. Zapłacę tyle, ile będzie trzeba. Bez targowania.

      Nie miała zamiaru odpuścić. Od spłoszonej nastolatki, jaką była, wybierając numer Julii, do zdecydowanej bizneswoman przeszła w zaledwie kilka minut. Szybko się uczyła.

      – To matka kazała ci do mnie zadzwonić?

      – Matka nie ma pojęcia, że z panią rozmawiam. Ani siostra. Zresztą, siostra jest za mała, żeby cokolwiek z tego wszystkiego rozumieć. To jeszcze dzieciak, ma dopiero jedenaście lat.

      Julia spojrzała odruchowo w stronę pokoju Sylwii. Jej też za kilka miesięcy przyjdzie zdmuchnąć jedenaście świeczek na torcie. Weszła w etap, który Julia nazwała „prospołeczną izolacją”. Była pół dzieckiem, pół nastolatką nadwrażliwym okrutnikiem i alienującym się ekstrawertykiem, dziwolągiem niewiedzącym jeszcze, kim jest i czego chce. W przypływie czułości potrafiła nie schodzić matce z kolan, by zaraz potem zniknąć na długie godziny w swojej pieczarze z jej telefonem w ręku i wisieć na linii ze swoją przyjaciółką o słodkim imieniu Jagoda. Teraz też siedziała za zamkniętymi drzwiami swojej sypialni, zajęta opisywaniem zdjęć z polaroidu i wklejaniem ich do albumu. Dzięki temu nie miała czasu na przyłożenie ucha do ściany ani na ostentacyjny przemarsz do kuchni spowodowany głodem, który spadał na nią nagle jak pikujący w dżunglę samolot akurat wtedy, gdy dzwonił telefon jej matki.

      – Jest was dwie? Dwie siostry? – upewniła się Julia.

      – Był jeszcze brat.

      – Był?

      – Nie żyje od roku.

      – Przykro mi.

      – Powinno być przykro temu, kto go zamordował. – Głos płynący ze słuchawki sposępniał.

      Julia chciała dopytać, ale Maria ją uprzedziła.

      – Tak, mój brat został zabity. To jest właśnie sprawa, z którą do pani dzwonię.

      – Wspominałaś o matce. Jak się domyślam, jest oskarżona. W grę wchodzi zabójstwo.

      – Ciężko jest mi o tym mówić. To była głośna sprawa, rok temu pisały o niej wszystkie szmatławce, papierowe i internetowe. Te internetowe były najgorsze, nawet pani nie wie, co ludzie potrafią wypisywać w komentarzach pod artykułami. Zrobili z naszej rodziny bandę Mansona. Na idiotów nie mam wpływu, ale krwi napsuli nam wszystkim.

      – Jak się nazywasz, Mario? – Julia nie przypominała sobie, by dziewczyna podała jej swoje nazwisko. Jeśli to była głośna sprawa, na pewno o niej słyszała. Potrzebowała jednak klarownego punktu zaczepienia, żeby skojarzyć fakty.

      – Tak naprawdę to od tego powinnam zacząć. Chociaż wtedy od razu by się pani rozłączyła. Dlatego podałam tylko imię. Nazywam się Maria Rawska, moja matka to Arleta Rawska. Pierwszego stycznia zeszłego roku została zatrzymana i oskarżona o zamordowanie mojego brata Leona.

      Na dźwięk nazwiska Marii Julia poruszyła się niespokojnie


Скачать книгу