Polanim. Karolina Przewrocka-Aderet
we-Awoda [Biblia i Praca], związanej z Hapoel Mizrachi, szczególną grupą syjonistyczną, bo przygotowującą do wyjazdu do Palestyny młodzież religijną. Z tego ruchu w niepodległym już Izraelu w przyszłości wyłoni się polityczna narodowa partia religijna Mafdal, a z niej Ha-Bajit Ha-Jehudi [Żydowski Dom], która forsuje między innymi rozbudowę osiedli na Zachodnim Brzegu Jordanu.
– Nie jestem z tego dumna – mówi Miri.
Na hachszarę, obóz przygotowawczy, wyjeżdżał z członkami Hapoel Mizrachi pod Warszawę. Ale pewnego dnia, tak po prostu, wśród przyjaciół ktoś rzucił pomysł, by jechać do Palestyny bez czekania na certyfikaty. Na rowerach. Do pomysłu zapalili się bracia Zeracha: Perec, jego bliźniak, i najstarszy Dow.
Zerach miał wtedy dwadzieścia cztery lata.
Nie wiedział, jak się jeździ na rowerze. W ubogiej rodzinie Maliniaków nie było szans na jego zakup.
– Po Warszawie chodził piechotą lub biegał, bo nigdy nie miał nawet grosza na tramwaj – śmieje się Micha.
Rodzeństwo nie wie, jak to się stało, że w krótkim czasie dziecięciu biednych chłopaków uzbierało na dziesięć rowerów. I jak to możliwe, że żaden z nich nie wziął z domu pieniędzy, tylko pojechał, jak stał, w jednym ubraniu.
– Pewnego razu zapytałem ojca, jak często zmieniali ubrania, a on na to: „Jak to: zmienialiśmy?”. Nic ze sobą nie mieli – mówi Micha.
Grunt, że latem 1934 roku wyruszyli z Warszawy ku południowej granicy: siódemka kolegów i trzech Maliniaków.
Tu Miri się uśmiecha. Ma szczęście, bo przynajmniej ten wątek z życia ojca został dobrze udokumentowany. Na stole rozkłada kopie stron pamiętnika z podróży, zapisanego w najróżniejszych językach, w tym po hebrajsku i po polsku.
Z czytelnych wpisów w pamiętniku podróży Zeracha Maliniaka i jego kolegów
26 lipca 1934, Łódź
W tych dniach odwiedziła nas grupa przyjaciół bohatersko reprezentujących ducha naszego ruchu w warszawskim oddziale, obecnie w drodze do Erec Israel na rowerach. Życzymy im wszelkiego powodzenia. Jedźcie i wypełniajcie ideały Tora we-Awoda!
W imieniu kibucu Jawec i Aleksander, kierownik (nazwisko nieczytelne).
31 lipca 1934, Bełchatów
Członków naszej organizacji w Warszawie, którzy przejeżdżają właśnie przez nasze miasto na rowerach, pozdrawiamy z miłością i radością, bo czynicie i Tora, i Awoda. Z tego powodu wszystko Wam się uda, a Bóg pokaże Wam drogę, bo w trudzie i na niepewnej ścieżce jest również coś świętego.
19 sierpnia 1934, Łowicz
Odwiedzili nas dziś członkowie Ha-Chaluc Mizrachi z Warszawy, którzy właśnie robią aliję do Ziemi Świętej. Podpisano: Menachem, Icchak (nazwisko nieczytelne), szefowie Histadrut Ceirej Mizrachi w Łowiczu.
Uczestnicy „alii rowerowej” nie potrzebują pieniędzy, bo w każdym z miasteczek, w jakim się zatrzymują, ma swoją siedzibę jakaś organizacja syjonistyczna. Dostają miejsce do spania, jedzenie, godziny rozmów o marzeniach i planach. Wreszcie – wpis i pieczątkę w pamiętniku. Glejt do następnego przystanku.
Docierają na południe, przekraczają granicę w Cieszynie. Przez Czechosłowację jadą dalej, do Austrii.
– W Wiedniu tata po raz pierwszy widzi kukurydzę i nie wie, jak ją zjeść.
A potem jeszcze dalej, przez Jugosławię do Grecji. Na greckiej granicy zatrzymuje ich straż, żąda pieniędzy. Nie wiedzą, co robić, nie mają już kogo poprosić o pomoc.
Wracają przez Jugosławię, skręcają do włoskiego Triestu. W porcie czeka już statek z legalnymi imigrantami do Palestyny. Rowerzyści nie mają certyfikatów ani biletów, rozdzielają się. Sobie tylko znanymi sposobami, pojedynczo, Dow i Perec dostają się na statek. Najmują się jako podkuchenni i płyną do Hajfy od razu.
Zerach zostaje we Włoszech.
– I tu następuje historia, w którą trudno nam uwierzyć – ciągnie Micha. – Straż graniczna prosi ojca o certyfikat na wyjazd do Palestyny. Z trzech Maliniaków pyta tylko jego! Więc tata w przypływie jakiejś dziwnej pewności siebie idzie do polskiego konsula i oburza się, że on tu specjalnie przyjechał z Warszawy, a na przejściu granicznym nikt nie wie, że ma certyfikat! Początkowo nikt mu nie wierzy, lecz on nie ustaje w próbach. Chodzi do konsula dzień w dzień, przez osiem miesięcy. Konsul wydzwania do Warszawy, dopytuje w organizacji syjonistycznej, co zrobić z delikwentem, wreszcie wydaje upragniony certyfikat. I ojciec, jako jedyny z braci, płynie do Hajfy legalnie. To jedyny raz, o którym słyszeliśmy, że wykazał się jakąkolwiek asertywnością.
Tak oto latem 1935 roku, po około czterech miesiącach podróży rowerowej, ponad pół roku czyhania na polskiego konsula i prawie tygodniu podróży statkiem, Zerach Maliniak dociera do Hajfy.
Braciom żyje się ciężko. Początkowo nie mają dachu nad głową, chwytają się każdej pracy: na budowach, na roli, w winnicach, w gajach pomarańczowych. Ziemia jest surowa, nieurodzajna, poddająca się opornie. Nieprzyjazna nawet i niechętna – bo przecież nikt tu na braci Maliniaków nie czekał. Wielu przybyłych choruje na malarię i dezynterię, części nie udaje się przetrwać. Ale Maliniakowie są przygotowani. Mają wyrobione mięśnie i wiedzę z hachszary pod Warszawą.
– I silną wolę – dodaje Miri. – No i byli młodzi, zdrowi i silni, nie mieli żadnej alternatywy. Prawdziwi chaluce. Później już takich nie będzie.
Z czasem udaje się im wynająć coś małego w Petach Tikwie.
Miri:
– W 1938 roku Perec wymyślił, że chce odwiedzić rodzinę w Polsce. Atmosfera w Europie gęstniała, było niebezpiecznie, ale on się uparł. Ojciec już w drodze wiedział, że to zły pomysł. Gdy dojechali do Warszawy, matka zawołała w jidysz: „Oj, wej, po coście tu przyjechali?!”.
Zerach widzi, co się dzieje, idzie z Perecem załatwić dla niego dokumenty powrotne. Wie, że tym razem bez certyfikatu brat do Palestyny nie wjedzie. Perec dostaje odmowę.
Wyglądają identycznie, zdarza się, że mylą ich znajomi. Zerach wpada na pomysł: szybko zbiera się w drogę, płynie do Palestyny i chwilę po opuszczeniu statku wręcza swój certyfikat komuś zaufanemu, by ten oddał go Perecowi w Warszawie. Liczy na to, że bratu uda się wjechać z tym samym dokumentem. Ale plan nie kończy się powodzeniem. Zanim papiery docierają, w Polsce wybucha wojna.
Miri:
– Kontakt ojca z rodziną się urwał. Wiemy na pewno, że Perec nie przeżył. Ojciec obwiniał się o to do końca życia.
Drugi z braci, Dow, który w 1938 roku do Polski nie pojechał, po wybuchu II wojny światowej zaciąga się wraz z Zerachem do armii brytyjskiej. Walczą z nazistami w Egipcie, Libii. Dow ginie w Grecji.
Ostatecznie z całej rodziny, ze wszystkich praskich Maliniaków, ostaje się tylko Zerach. Z obozu w Lamsdorfie wraca w 1945 roku do Palestyny.
Miri będzie później o nim rozmawiać z dziećmi ocalałych z Holokaustu. Zdziwi się, gdy usłyszy o nieprzespanych nocach, koszmarach i krzykach, o niewyobrażalnym fizycznym cierpieniu, jakie ci, którzy przetrwali, noszą w sobie przez całe życie. Jej ojciec cierpiał inaczej. Zalepił ranę plastrem milczenia. Nie chodził do psychologa, bo nikt wtedy nie myślał, że można sobie z tą raną poradzić. Nie chorował, nie brał żadnych lekarstw. Dopiero w wieku dziewięćdziesięciu dziewięciu lat, pół roku przed śmiercią, po raz pierwszy przyznał, że potrzebuje pomocy. Że nie daje sobie rady.
Po samotnym powrocie do domu miał trzydzieści pięć lat i zaczynał życie od nowa. Z pustką w kieszeniach, sercu i w głowie. W 1947 roku poznał Rywkę-Reginę z warszawskiej rodziny Książenickich, zamieszkałej przy Dzielnej 22. Jej ojciec wyczuwa atmosferę w Polsce już w pierwszej połowie lat trzydziestych. Gromadzi pieniądze,