Zbawiciel. Leszek Herman

Zbawiciel - Leszek Herman


Скачать книгу
golenie się, ubieranie, śniadanie jakieś, a potem w pracowni rozmowę z kolegami na temat tego czy owego, autentyczną pracę zaczynało się koło dziesiątej.

      Zostając w domu, mógł sobie darować golenie, śniadanie jadł przy komputerze i odpadało przedzieranie się przez miasto i parkowanie, no i stanie w korkach.

      Wypił łyk gorącej herbaty i spojrzał z zadowoleniem na ekran komputera. Nie było jeszcze dziewiątej, a już miał za sobą spory kawał roboty przy projekcie nowego domu na obrzeżach Szczecina.

      Na ścianie obok stołu wisiała kartka ze spisem projektów do zrobienia oraz datami poszczególnych etapów, które musiał wykonać, żeby jako tako zmieścić się w terminach. Spojrzał na nią z niechęcią i od razu zwarzył mu się humor.

      Projekt zagospodarowania terenu remontowanej szkoły, koncepcja domu pod Szczecinem i przede wszystkim rozgrzebany projekt apartamentowca w jednej z północnych dzielnic miasta to były rzeczy najpilniejsze, ale oprócz nich kilka innych mniejszych także trzeba było uwzględnić, żeby znowu wszystko się nie poopóźniało i nie rozjechało w czasie.

      Na samym końcu listy widniał punkt dopisany jakiś miesiąc temu – „inw. i bad. kons. sp. – ok. 10.07”.

      Igor potarł brodę i odstawił kubek na stół. Co to do diabła było? Sp.? Inw. to była oczywiście inwentaryzacja, ale pozostałe? Co on mógł mieć na myśli?

      Pewnie znowu rozmawiał z kimś przez telefon, jakieś niekonkretne ustalenia, ktoś coś chciał, a Igor oderwany od pracy, zdekoncentrowany, zanotował to tak, że teraz za cholerę nie mógł dojść, o co chodziło.

      Sp.? Co to mogło być, na miłość boską?

      Spojrzał na wiszący obok upiornej listy obowiązków kalendarz. Za dwa tygodnie do Szczecina miała przyjechać cała londyńska obsada pewnej spółki Sedinum Exploration, której był udziałowcem, co utrzymywał w tajemnicy nawet przed swoimi rodzicami. Bał się pomyśleć, co zrobiłaby matka, gdyby wszystko wyszło na jaw. Tak czy siak, za trzy tygodnie zaczynał się jego trzytygodniowy urlop. Do tego czasu musiał, ale to absolutnie musiał uporać się z najważniejszymi problemami projektowymi i porozdzielać pracę w firmie tak, żeby przez trzy tygodnie robota posunęła się do przodu i żeby jak wróci do Szczecina, nie rzucili mu się do gardła wściekli klienci.

      Zwłaszcza że cały praktycznie czerwiec spędził w Londynie i w Kopenhadze, biorąc udział w załatwianiu spraw, które prawdopodobnie były wstępem do największej przygody jego życia.

      Ze Szczecina mieli wypłynąć 12 sierpnia, a wcześniej londyńscy przyjaciele chcieli w końcu obejrzeć Szczecin. Przygotowywali się więc z Pauliną na kilka fajnie spędzonych wieczorów. Natomiast to, co miało nastąpić później, w dalszym ciągu wydawało mu się kompletną abstrakcją.

      Wciąż trudno było mu uwierzyć, że to wszystko rzeczywiście się dzieje. Gdy w zeszłym roku, podczas nurkowania w Bałtyku – które notabene było jego pierwszym schodzeniem pod wodę na otwartym morzu – w wyniku wielu mniej lub bardziej przypadkowych wydarzeń odkryli wrak żaglowca z piętnastego wieku, miał wrażenie, że to mu się przyśniło. Miesiące załatwiania formalności, uzyskiwania pozwoleń od duńskich władz, zakładanie spółki eksploracyjnej, rozmowy z prawnikami. I w końcu się stało!

      Wyprawa rozpoczynająca się 12 sierpnia roku Pańskiego bieżącego, zorganizowana za pieniądze jego bogatych londyńskich przyjaciół, stawała się faktem. Stawką był trudny do oszacowania pod względem wartości ładunek średniowiecznego okrętu, ale przede wszystkim nieprawdopodobna przygoda, która czekała ich już za chwilę.

      Prawdę powiedziawszy, od trzech lat, dzięki znajomości z Pauliną, dziennikarką, która miała wrodzony dar wplątywania się przy okazji każdego kolejnego artykułu w nieprawdopodobne tarapaty, przygód mu wprawdzie nie brakowało, ale wrak, jakkolwiek to brzmiało, ze skarbami, a przynajmniej z jakimiś historycznymi artefaktami, to była przygoda przez największe P.

      W czerwcu także, jeśli już pozostajemy przy przygodach, ominęła go potworna awantura z wypadkiem promu, którym akurat płynęli do Szwecji jego rodzice. Za tymi wydarzeniami do tej pory jeszcze ciągnęły się przesłuchania i rozmaite czynności śledcze, za które średnio raz w tygodniu, telefonicznie, matka oskarżała jego, bo to on przecież namówił ich na wakacyjny wyjazd do mieszkającej w Szwecji swojej siostry, a ich córki.

      Westchnął, przejechał myszką wzdłuż listy katalogów i otworzył ten z projektem zagospodarowania terenu szkoły. Plątanina kresek jedynie dla wtajemniczonych była koncepcją dróżek i ścieżek wokół projektowanego budynku.

      Prawie jednocześnie przypomniał sobie o tajemniczym skrócie na kartce obok monitora.

      „Bad. kons.” to mogły być badania konserwatorskie. Zaraz, z kim on gadał ostatnio na temat tych badań? Jakieś dwa tygodnie temu ustalał cenę. Sp?

      O kurde!

      Igor zamarł ze wzrokiem wbitym w przyklejoną taśmą do ściany kartkę.

      Cholerne spichlerze na Łasztowni! No oczywiście! Na prośbę kolegi obiecał, że zajmie się tym w połowie lipca. 10.07, no przecież! Szymon Rogala, znajomy wykonawca, który akurat je odkopywał. Fundamenty znaczy po nich, bo tyle tylko zostało.

      Pomijając wszystko inne, temat był niezwykle ciekawy. Inwentaryzacja pozostałości renesansowych, legendarnych szczecińskich spichlerzy w każdym innym czasie byłaby absolutną przyjemnością, a nie pracą, ale teraz, biorąc pod uwagę to wszystko, co miał na głowie, spichlerze stanowiły kolejny problem.

      Złapał się znowu na tym, że jest tak zaganiany, że nawet urlop i udział w poszukiwaniach wraku zaczynają mu się jawić jako jeszcze jeden kłopot, przeszkoda na drodze do świętego spokoju. Pokręcił głową, odpędzając od siebie te myśli.

      Czy on obiecał Rogali, że zacznie robić te pomiary dziesiątego, czy Rogala miał mu dać znać, jak już będzie gotowy z wykopami? Nie pamiętał.

      A co jeśli już od dziesięciu dni leci termin?

      W dodatku wziął przecież zaliczkę. Trzydzieści procent, Rogala przelał mu pieniądze na konto.

      Ożeż… Cholera jasna!

      Igor spojrzał na komórkę. Lepiej się upewnić. Wprawdzie jak usłyszy przez telefon pytanie, czy już kończy, to chyba szlag go trafi, ale nie miał wyjścia.

      Westchnął, sięgnął po telefon i wybrał numer kolegi.

      Po sześciu sygnałach przerwał połączenie i przez chwilę trzymał telefon, ważąc go w dłoni.

      Może niepotrzebnie się denerwuje. W końcu żadnej umowy na tę robotę nie ma. Niczego nie podpisał, a Rogala nawet się do niego nie odezwał. Zwróci mu po prostu te trzy koła. Na szczęście miał pieniądze na koncie.

      Chciał odłożyć komórkę na blat, ale się zatrzymał.

      Jak tego nie wyjaśni, to będzie się teraz denerwował bez końca i koncentrację nad projektem szlag trafi.

      Pamiętał, że Rogala był tylko podwykonawcą, a generalnym wykonawcą robót była spora firma z Poznania, która powstała na potrzeby tego tematu.

      Doclands Developer!

      Pochylił się nad klawiaturą i po chwili znalazł stronę poznańskiego dewelopera. Numer kontaktowy także tam był i Igor już sięgał po telefon, ale znowu się zawahał.

      Czy może tak gadać z kimś za plecami kolegi? I o co zapyta? Czy prace odkrywkowe już się zakończyły? Dzwoniąc do Poznania, żeby zapytać, co się dzieje na budowie kilka przecznic dalej, narobi Szymonowi obciachu, ale i sam wyjdzie na idiotę.

      Wybrał ponownie numer Rogali i poczekał tym razem, aż uruchomiła się poczta głosowa.

      – Cześć, tu Fleming. Dzwonię w sprawie inwentaryzacji na Łasztowni. Oddzwoń, jak będziesz mógł. Na razie.

      Rzucił


Скачать книгу