Sybirpunk 3. Michał Gołkowski
tak na nie patrzyłem, nawet jak zaczęły znikać już w oddali, że zanim się zorientowałem, to byłem w innym tunelu.
Tamten zakręcał, mój biegł prosto. Logiczne, że głównym idzie się prosto, co nie?
No właśnie nie do końca.
I teraz stałem, cokolwiek krwawiąc z prawego boku, w zakurzonym, opuszczonym tunelu metra, próbując rozkminić: jak ja w ogóle tu trafiłem?
No tak, zawsze mogłem się cofnąć. Ale to by oznaczało, że – szybki rzut oka na nadgarstek, na którym nie było komunikatora z zegarkiem – no cóż, że będę musiał iść długo z powrotem. Tak samo długo, jak szedłem tutaj.
Oczywiście można było po prostu przeskoczyć na drugą stronę tunelu. Dać susa ponad szyną napięciową, hyc! I już jestem tam. Proste, co?
Spojrzałem na wysokonapięciową szynę, buczącą złowrogo na samym środku torowiska.
Jak byłem mały, to widziałem kiedyś, jak typ próbował przejść przez tory. Ile ja miałem, siedem lat? Może osiem. Dość, że zdarzyło się coś klasycznego: mężczyźnie zwiało podmuchem pociągu czapkę w tunel. No i tak stał, stał, patrzył na nią… Aż w końcu po nią zlazł.
Rzecz jasna ludzie od razu zaczęli krzyczeć: nie wolno, pan nie wchodzi! Ochrona, milicja!
Ale on nie słuchał, tylko przeskoczył przez tory jak tłustawy jeleń. Chwycił ją, taki zadowolony, i zaczął się przymierzać do skoku z powrotem.
Na rozum, w teorii? Żaden problem przeskoczyć nad taką szyną. To ma przecież może z piętnaście centymetrów wysokości i siedem szerokości.
Jeden porządny krok wystarczy. Ale w praktyce bywa inaczej, jak trzeba to zrobić naprawdę. I tamten mężczyzna też o tym wiedział i się bał. Czaił się, czaił, aż w końcu zobaczył, że tunelem jedzie kolejne metro.
No i zrobił krok, oczywiście się potknął i na tę szynę napięciową wyjebał.
Wcale nie błysnęło, nie trzasnęło ogłuszająco, nawet nie zgasło światło. Tylko kobieta obok krzyknęła, kiedy tamten po prostu oklapł, a potem zaczął niekontrolowanie drgać. Nie rzucać się, nie – to było tak, jakby machał ręką i nogą.
Leżał tak i drgał, ludzie krzyczeli, a on zaczął się dymić. Normalnie poszedł z niego dym, widziałem, jak skóra czernieje i zaczyna pokrywać się pęknięciami. Parę razy nawet strzeliły płomienie.
Aż w końcu na stację zajechał pociąg i go po tych torach rozsmarował.
Myślicie, że była jakaś ewakuacja, panika? Że zatrzymali ruch? A w życiu! Przecież jest rozkład jazdy, dla jednego trupa nie będą wstrzymywać komunikacji. Wsiedliśmy do wagonu, tylko na początku śmierdziało spalenizną. I jeszcze ludzie komentowali, że taki głupi, w sumie to sam sobie winien.
Jak gdyby nikt się nie przejął, tylko mama w domu płakała wieczorem. A mnie się to potem przez miesiąc śniło, że on na tych torach leży, a ja mu próbuję pomóc i nie mogę.
Trauma? Ano trauma, jako żywo.
Szyna napięciowa leżała tam i buczała złowrogo, czekając tylko, żebym popełnił jakiś błąd. Nie, nie ma bata, nie będę próbował.
No więc zostawało mi tylko podążanie dalej w tym samym kierunku.
Robiło się coraz paskudniej, bardziej syfiaście i brudno. Pod ścianami zalegały plastikowe opakowania i papierki po jednorazowym żarciu, tu i ówdzie widziałem napisy sprayem, niektóre nawet z podpisami i datami wykonania… No, no, dobre parę lat temu!
W końcu dotarłem do ustawionej pośrodku tunelu żółto-czarnej blokady z napisem: „Ślepy tor, brak przejazdu pociągów”. No tak, należało się tego w sumie spodziewać, nie? Dalej widziałem przegradzającą korytarz solidną, stalową kratę, przy której przerzucono blaszaną kładkę pomiędzy dwoma bokami tunelu.
Uff, wreszcie będę mógł przeleźć na drugą stronę i wrócić na główną trasę.
Już miałem wejść na pomost, kiedy zatrzymałem się i spojrzałem pod nogi. Wcześniej widziałem, że idę wydeptaną w kurzu i brudzie ścieżką, jakby od czasu do czasu ktoś mimo wszystko tędy się przemieszczał. No cóż, trudno byłoby zakładać, że będę tu pierwszy, prawda? W końcu obsługa metra, technicy i w ogóle…
Jednak wydeptana ścieżynka prowadziła dalej, w kierunku kraty, gdzie chowała się pomiędzy dwoma rozgiętymi prętami. Od środka obydwa były nie aż tak zardzewiałe, lśniły nawet lekko wyślizganą powierzchnią.
Bolało mnie wszystko.
Krwawiłem.
Miałem naprawdę, ale to naprawdę poważne problemy na powierzchni.
To nie była najlepsza pora na zabawę w małego odkrywcę tajemnic metra.
Natomiast, na dobrą sprawę – nie robiło mi różnicy, gdzie się zadekuję. I tak przecież do bunkra nie wrócę, a tutaj było chociaż ciepło i sucho.
Przecisnąłem się przez kratę i wiedziony zgubną ciekawością ruszyłem dalej korytarzem.
W zasadzie miałem swoje oczekiwania co do tego, co mogłem tam znaleźć. W końcu wszyscy bezdomni, żule, pijaczki, menele, lumpy i inni bomże, latem będący istną plagą miasta, musieli gdzieś się chować na zimę. Teoretycznie milicja ich przeganiała z dworców i przystanków, czasami nawet robili łapankę i wywozili ich gdzieś poza miasto – ale w praktyce tamci zawsze wracali, jak karaluchy wyłażące z podziemnego siedliska.
Zresztą charakterystyczny zapach nie pozostawiał złudzeń: na pewno byli tam, dalej w korytarzu, ludzie. Mocno spoceni, jeszcze mocniej nieumyci, od miesięcy chodzący w tych samych ciuchach, pozbawieni dostępu do sanitariatów ludzie.
Oczekiwania miałem, tak. Spodziewałem się, nie wiem – ślepego tunelu? Porzuconej bocznicy? Natomiast na pewno nie czegoś takiego.
Kaszel i szuranie słyszałem już wcześniej, i tak szedłem z pistoletem w dłoni. Potem gdzieś dalej w korytarzu dało się dostrzec blask – mimo że w rzeczywistości była to zapewne tylko słabiutka poświata, dla mnie wyglądała jak iluminacja. Wystarczyło tego jednak, żeby wszczep oka złapał perspektywę i ogólny zarys pomieszczenia.
Przede mną ukazała się stacja.
Tunel otwierał się na podpartą żelbetowymi filarami pustkę, wysoko w górze widać było żebrowanie stalowych profili stropu. Rozłożone po dwóch stronach torowiska perony pokryte były warstwą śmieci i kurzu, wśród których wznosiły się tu i ówdzie zbudowane wokół ławeczek hałdy legowisk.
Paliło się tutaj kilka zakurzonych żarówek, więc pozwoliłem sobie na skręcenie wspomagania widzenia do minimum, żeby nie czuć się zupełnie jak cyborg. Swoją drogą, niegłupia rzecz w sumie, takie wszczepy… A nawet nie zacząłem sprawdzać większości opcji.
Szedłem ostrożnie, starając się lawirować pomiędzy zalegającymi w stertach śmieciami, butelkami i wszelkim barachłem, ściąganym z góry przez ludzkie mrówki. Musieli siedzieć tutaj od lat, bo w kilku miejscach widziałem sklecone z kawałków plastiku, starych mebli i cholera wie czego jeszcze pseudochatynki, zazwyczaj doklejone jedną ścianą do muru albo wspornika rur.
Bezdomnych naliczyłem – z tuzin? Więcej? Trudno nawet ocenić, w większości byli nierozróżnialni od leżących wszędzie śmieci. Jeśli nie poruszali się, to praktycznie wtapiali się w tło. Normalna, regularna kolonia…
Któryś obudził się, spojrzał nawet w moją stronę, ale nie wyglądał ani na zdziwionego, ani na wystraszonego. Ot, ktoś szedł, i co z tego? Inny znów zakasłał, z szelestem przekręcił się na swoim barłogu.
Nie zwracali na mnie szczególnej uwagi. Czasem któryś przekrzywił ku mnie głowę, popatrzył i zaraz