Sybirpunk 3. Michał Gołkowski

Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski


Скачать книгу
nie, raczej nie.

      Przez chwilę żaden z nas nie mówił nic. Pies zaskrzypiał amortyzatorami, usiadł w śniegu. Wysunął z pyska obrotową szczotkę i zaczął czyścić sobie podwozie z błota.

      Szczerze mówiąc, to doszedłem do pewnego horyzontu myślowego. Pierwotny plan kończył się w tym właśnie miejscu: odnajduję Mykołę, zabieramy cysternę, siedząc na niej okrakiem, odjeżdżamy ku zachodzącemu słońcu. Natomiast pewne sprawy skomplikowały się bardziej, niż to zakładałem.

      Dobra, pora ogarnąć się i zacząć znów myśleć perspektywicznie.

      – Mykoła, zróbmy tak, że… – Zawiesiłem się na chwilę. – Poczekaj jeszcze trochę, okej? Ja znajdę dystrybutora i wtedy pomyślimy.

      – Oczywiście, panie Aleksandrze. Mógłbym tylko mieć do pana jedną prośbę?

      – Jasne, co jest?

      – Potrzebuję odzieży.

      Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że on jest ubrany tak samo, jak kiedy widziałem go po raz ostatni na Baryszewie – tydzień i kilkanaście stopni Celsjusza temu. Czapka z daszkiem, lekka kurtka, nawet rękawiczek nie miał… No dobra, nie wiem, na ile mu były w ogóle potrzebne, ale przecież jak te wszystkie metalowe części się wychłodzą, to potem w te ludzkie mu pewnie zimno, nie?

      – Tak. Tak, oczywiście, Mykoła, przywiozę ci coś. Dasz jeszcze radę? Bo teraz jest noc i…

      – Co każde sześć godzin włączamy lokomotywę na kwadrans, kabina nagrzewa się szybko. Natomiast wkrótce zabraknie nam paliwa. Poczekamy jeszcze trochę.

      Uśmiechnął się, ja odwdzięczyłem się grymasem. Nadal nie miałem pewności, czy to on był mistrzem ukrytego sarkazmu, czy to ja tak strasznie mu się podkładałem.

      Bez zbędnych ceregieli pożegnałem się z nim, poklepałem po blaszanym łbie Psa i ruszyłem z powrotem przez torowiska i rozjazdy, po drodze układając sobie roboczy plan działania.

      No dobra, przede wszystkim potrzebowałem komunikatora, bo w nim były kontakty do co najmniej kilku ważnych ludzi. Natomiast nie będę go miał jeszcze przez parę dni, więc musiałem wymyślić coś innego… Słowem, przejść w tryb kontaktów osobistych.

      Jaka była szansa na to, że człowiek od Sołtanowa będzie w tej samej knajpie, gdzie się ostatnio widzieliśmy? Bliska zera. Ale może spotkam tam kogoś, kto będzie wiedział, jak się z nim skontaktować.

      Czyli teraz ruszam do swojego domu, zabieram stamtąd podstawowy zestaw ubrań zimowych dla Mykoły. Potem znów tu, zrzut transportu, a stąd…

      Ziewnąłem przeraźliwie, rozdzierająco.

      No dobra, może się jednak w mieszkaniu zdrzemnę, jeśli nie będzie za zimno. Pewnie będzie. Ale trzeba stworzyć potem jakąś tymczasową bazę operacyjną, gdzie będę mógł chociaż umyć pysk i się spokojnie przekimać, raz na trzy dni zmienić gacie i w ogóle.

      Tak czy inaczej, kierunek na stację Gagarińska w Centralnym rejonie.

      Ostatni kęs sojowego kebaba musiałem już dosłownie dopychać palcem, bo mi się w pysku nie mieścił. Wciąż żując niby-mięso o lekko gumowatej konsystencji, wytarłem ściekający po brodzie sos chusteczką, którą potem zmiąłem w kulkę i pizgnąłem na hałdę śniegu.

      No dobra, od razu lepiej, jak coś ciepłego się ma w brzuchu. Nie dało się już inaczej, a że akurat przechodziłem koło skrzyżowania, gdzie stała ta buda… Aż się prosiło.

      Pora była taka, że miasto wyglądało jak praktycznie wymarłe.

      Tylko niemalże puste świecące pudełka autobusów przesuwały się po chociaż raz w życiu przejezdnych ulicach, na których odznaczały się w białawym nalocie śniegu ślady kół.

      Neony odbijały się kolorowymi światłami w zamarzających kałużach. Pozamykane sklepy i punkty usługowe świeciły holowitrynami, reklamy i ogłoszenia o zniżkach próbowały przyciągnąć uwagę nieistniejących o tej godzinie przechodniów.

      Dziwnie było wrócić piechotą w znajomą okolicę. Trochę się pozmieniało, na przykład sklep z elektroniką ział ciemną dziurą pomiędzy innymi pawilonami. Widziałem krzywo przynitowaną blachę, na chodniku wciąż jeszcze skrzyło się potłuczone szkło – czyli zamieszki musiały dotrzeć aż tutaj, praktycznie na moją ulicę.

      Mijałem akurat ciemny zaułek pomiędzy zamkniętym warzywniakiem a sklepikiem z komunikatorami, którego właściciel mimo wszystko zdecydował się dalej trzymać pracowników w trybie całodobowym. W zasadzie… w zasadzie może kupić sobie coś teraz, roboczo?

      Zawahałem się, spojrzałem w bok. Tkwiący do tej pory w cieniu typek odebrał to opacznie, jako zainteresowanie jego osobą, i zrobił krok ku mnie.

      Zawsze tu stali, pieprzeni dilerzy wszelkiego ćpańska i innych paskudztw.

      – Panie, panie… – zaczął swoją standardową śpiewkę, ja od razu potrząsnąłem głową.

      – Nie, nie potrzebuję nic, dziękuję.

      – Panie, nie masz pan czegoś na sprzedaż? Cokolwiek kupię!

      O cholibka, to było coś nowego. Jeżeli uliczni handlarze chcieli kupować, nie sprzedawać, to naprawdę musiało być krucho.

      – Nie – powtórzyłem.

      On już otwierał usta, żeby powiedzieć jeszcze coś, ale w tej samej chwili błysnęły błękitne światła, zza rogu wyjechał milicyjny grawilot.

      Typek zniknął jak zdmuchnięty.

      Ja odruchowo wtuliłem głowę w ramiona, ruszyłem dalej swoim tempem.

      Zrównali się ze mną, zwolnili. Zatrzymają? Zapytają, co robiłem i gdzie ten drugi?

      Niemalże czułem, jak mi się przyglądają, może nawet zeskanowali zdalnie pierwszą warstwę informacji z czipa… Ale potem przyspieszyli i zostawili mnie z tyłu, jadąc gdzieś dalej.

      – Tylko spokojnie, Chudy – zamruczałem sam do siebie.

      Już widziałem moją klatkę z nadal stojącym obok wylotu powietrza wypalonym wrakiem merca, teraz miłościwie przysypanym białym całunem śniegu. Paliło się raptem kilka świateł w całym bloku, wokół nie było żywego ducha.

      I tak rozejrzałem się w jedną i drugą stronę, profilaktycznie przeszedłem kawałek dalej, tam schowałem się w podcieniu drugiego wejścia i wyjrzałem w kierunku, z którego przyszedłem.

      Cicho, pusto. Tylko wiatr sobie hulał pomiędzy blokami, niosąc biały puch na poparkowane byle jak i byle gdzie samochody.

      Zabawne, jak po ilości nawianego śniegu było widać: ten czerwony stał pewnie już ze dwa dni, ten tu mikrus przyjechał za dnia… Tamten z ciemnymi szybami pewnie niedawno, bo widać było przecierane okna, i jeszcze na masce tajało.

      Cofnąłem się do siebie, otworzyłem kodem drzwi wejściowe. No tak, znów ktoś skrzynki przy wejściu podpalił.

      W sumie nie dziwota, bo holopoczta to totalnie z dupy wysrany pomysł: listonosz przynosi ci jednorazowy nośnik pamięci, na którym jest zapisany filmik, jak babcia Wera składa ci życzenia na urodziny.

      Co w tym głupiego? Ano to, że babcia Wera równie dobrze mogła ci ten filmik przez Strumień przesłać albo od razu na komunikator.

      Tylko że Poczta Federacji miała ten swój pierdylion pracowników, a przecież nie można ich zwolnić, bo państwo jest jednym z najlepszych pracodawców. I tyle, więc siedzieli na dożywotnich posadach, nie robiąc nic produktywnego.

      Narzekając w myślach na durny system, wdrapałem się na swoje piętro,


Скачать книгу