Sybirpunk 3. Michał Gołkowski
nocnych. W końcu podjechało prostokątne pudełko na kółkach, drzwi otworzyły się z łomotem.
Och, to zawsze jest przeżycie, jak się czymś takim jedzie… Jak loteria, gdzie każdy los wygrywa inny gatunek odmieńca, który albo już podróżuje tym samym pojazdem, albo wsiądzie na najbliższym przystanku.
Było niemalże pusto, jeśli nie liczyć kilku starszych osób z gatunku tych, co chyba traktują jeżdżenie po mieście jako główne zajęcie, sens i treść życia. Sam autobus też był mocno starego typu: z przodu siedziała plastikowa, nienaturalnie uśmiechnięta kukła.
Nie wiem, kto wpadł na ten pomysł. Może faktycznie uznali, że ludzie się czują, nie wiem, bardziej bezpiecznie, kiedy pojazd ma kierowcę? No więc była tam udawana kierownica, udawane pedały i nawet udawana dźwignia zmiany biegów. Oczywiście nie pełniły żadnej funkcji, bo wszystkim już od lat sterowały maszyny, a transport miejski śmigał na autopilocie.
Plastikowy manekin był cały poobdrapywany, poobtłukiwany, pocięty nożami, wymalowany sprayem i pokryty bazgrołami. Widać, że ktoś musiał wyładowywać na nim frustrację życiem i otaczającą rzeczywistością… W sumie trudno się dziwić.
Stanąłem sobie pośrodku, na okrągłej platformie przegubu. W tyle siedziało jeszcze kilku podejrzanych, łypiących ponuro typków, obok nich kiwał się z boku na bok wielki, napakowany goryl, w zasadzie wiszący na uchwycie stalowej rurki.
Znałem zasady ulicznej etykiety, więc naprawdę, ale to naprawdę starałem się unikać kontaktu wzrokowego. Oni jadą w swoją stronę, ja w swoją. Nie szukam kłopotów.
I właśnie dokładnie dlatego, że byłem taki bezkonfliktowy, tamta wielka małpa musiała się do mnie przyczepić.
Gapił się na mnie tymi tępymi, wodnistymi ślepiami już dobre dwa przystanki, mamrocząc coś do siebie pod nosem i potrząsając głową. Wyglądał jak wielki byk, który rozpędziwszy się, zamiast w matadora trafił w betonowy profil blokady ulicznej i teraz starał się zrozumieć, gdzie w ogóle jest i co się stało.
W końcu wbił wzrok w jakiś punkt nad moim ramieniem i zaczął powoli, krok za chwiejnym krokiem, przesuwać się w moją stronę, cały czas trzymając się jedną ręką za barierki, żeby nie upaść.
Jezu, jaki brzydki, pomyślałem. Do tego jeszcze ta grzywa tlenionych i trefionych włosów, przez co wyglądał jak ogromna, tłusta sprzątaczka.
Stanął nade mną, dysząc zapachem przetrawionej gorzały, tanich fajek i charakterystyczną, kwaśnawą wonią potu człowieka, który zbyt długo nie dostał swojej działki syntadrenaliny. Tak, owszem, był taki objaw… Wiem, bo sam tak śmierdziałem, zmuszony do dawkowania sobie resztki zapasu.
Wyglądało na to, że właśnie miałem usiorbać pierwszy łyk piwa, którego sam niedawno nawarzyłem.
– Hej, ty! – zagulgotał byku, a kiedy nie zareagowałem, nachylił się, zajrzał mi w twarz. – Ej, do ciebie mówię! Co to, za dobry dla mnie jesteś, co?!
Cholera jasna, faktycznie. Autobus był brudno-paskudno-brązowo-żółty, a ja byłem w tej pachnącej świeżym lakierowaniem kurtce, w zasadzie nowiutkich butach i spodniach, na których jeszcze było widać fabryczne zagniecenia.
– No, no! Goguś, co ty, wstydzisz się do człowieka zagadać? Boisz się pewnie ubrudzić! – zawołał jeden z ciemnych typków z końca autobusu, ewidentnie szczując byka na mnie. Pozostali zarechotali i obrócili się w moją stronę, pewnie licząc na widowisko.
– Ej, ty, do ciebie mówię, nie!? – powtórzył babochłop i pchnął mnie w ramię.
No tak, nie zamierzał się odczepić. To był ten moment, kiedy miałem wybór: nie zareagować i dać się zgnoić albo zareagować i dać mu pretekst do eskalacji.
– Człowieku, odpuść, daj mi spokój – poprosiłem grzecznie, podnosząc na niego wzrok.
Od razu zareagował agresją. Widziałem, jak wystąpiły mu żyły na szyi, wszczepione w kark zewnętrzne wsporniki kręgosłupa zapaliły się zjadliwym pomarańczem. W tej chwili dosłownie wisiał nade mną, górując wzrostem o dobrą głowę.
– Co? No co, nie podoba ci się coś?! Bo ja ci zaraz…
Moja prawa ręka wystrzeliła łukiem od dołu, rozczapierzona dłoń chwyciło go prosto za krocze. Mechaniczne palce zacisnęły się z całą siłą, niczym zgniatarka do śmieci.
Byku spojrzał w dół. Potem podniósł wzrok.
Ryknął dziko, zamachnął się i walnął na odlew tak, że niemalże wyrwało mnie z butów.
Poleciałem w bok, na fotele. Uderzyłem boleśnie plecami o barierkę, zsunąłem się na podłogę. Pół na pół zakasłałem i zacharczałem z bólu… Co poszło nie tak? Przecież powinien się złożyć jak scyzoryk po tym, jak chwyciłem go za…
…przyrodzenie…
Skurwiel, on tam nic nie miał, dotarło do mnie. Pierdolony, zasrany transpłciowiec, uciął se kuśkę i jajka! A ja teraz nie miałem za co go złapać.
Odtoczyłem się na bok w samą porę, żeby bucior spadający niczym kafar nie zgruchotał mi żeber. Chciałem się odczołgać, ale trans chwycił mnie za kurtkę, pociągnął w tył po podłodze.
– Bierz go, bierz! W mordę lej…! – rozległy się okrzyki dopingujących typków.
Ciekawe, komu kibicowali? Na rozum i logikę to pewnie stojącemu, bo miał większe szanse.
Byku zaryczał znowu, obrócił mnie na plecy, chwycił za poły kurtki, pewnie chcąc zrobić coś mocno durnego i epickiego – na przykład podnieść mnie i cisnąć przez całą długość autobusu albo rzucić mną o wspornik tak, żeby z satysfakcjonującym trzaskiem pękł mi kręgosłup.
Nie wiem.
Nie chciałem wiedzieć.
Nigdy nie rozumiałem toku myślenia ludzi, którzy oglądają udawane zapasy w późnych godzinach nocnych. Im się wydaje, że walka powinna być spektakularna i widowiskowa.
Ja nigdy nie miałem złudzeń w tym temacie, preferując raczej szybką i skuteczną.
Trzasnęło ogłuszająco i błysnęło. Na pomalowanym mazakami i popalonym zapalniczkami suficie wykwitła szkarłatna plama z dziurą pośrodku.
Byku zatoczył się, cofnął o krok.
Z niedowierzaniem spojrzał na dymiący w mojej ręce pistolet.
Opuścił wzrok i popatrzył na swoją kurtkę, po której szybko rozlewała się czerwień.
Skrzywił się jakoś tak żałośnie, kaszlnął krwią i przewrócił się na twarz, przygniatając mi nogi.
Kurwa mać.
Trochę za szybko zareagowałem, zbyt ostro. Zszargane nerwy puszczały od razu…
…i właśnie zastrzeliłem typa w transporcie publicznym.
Któraś ze starych bab krzyknęła wysokim, rwącym się głosem. Jeden z siedzących na tyle autobusu typków podskoczył ze swego miejsca, inny od razu sięgnął po komunikator, żeby włączyć kamerkę… A ja szarpnąłem się, poderwałem na równe nogi i pociągnąłem za dźwignię hamulca awaryjnego, zatrzymując cały autobus.
„Zatrzymując”. Tak się mówi, nie?
Prawda była taka, że tarcze od razu chwyciły stalowymi szczękami za wszystkie szesnaście kół, co teoretycznie powinno było wyhamować maszynę na odcinku kilkunastu metrów.
W warunkach laboratoryjnych, tak. Ale mieliśmy właśnie wczesny atak zimy.
Maszyna zarzuciła, ale ani myślała stanąć!
Opony zaszurały po śliskiej warstewce lodu, transporter, zamiast zatrzymać