Sybirpunk 3. Michał Gołkowski

Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski


Скачать книгу
mi urwało razem z ręką, nie mam jak płacić za zakupy. Potrzebuję czegoś tymczasowego.

      Wyłączył maszynę, zsunął gogle na czoło i spojrzał na mnie ciężkim wzrokiem.

      – Co, pewnie już papiery w urzędzie złożone?

      – No, tak jakby…

      – Nie pierdol pan, mnie tutaj za wysłuchiwanie waszych smętów nie płacą, a roboty do chuja jest. Co konkretnie?

      – Czip z roboczą tożsamością. Przeprogramowanie komunikatora – zacząłem wyliczać na palcach. – Podejście na Strumień, może być z ręcznym łączem…

      – Innego nie będzie. Kto to robił?

      Pokazał na moją twarz, ja odruchowo dotknąłem implantu oka.

      – A to tak, po znajomości…

      – Hm, nawet porządnie. Ciekawa technologia, już stąd widzę. I potrójny obiektyw. Można obejrzeć?

      – Wolałbym nie, to na zamówienie było – zastrzegłem od razu.

      – Dobra, dobra, bez spinki przecież. Trochę to zajmie i będzie kosztować, to, co pan chce. Komunikator pan pokaże.

      Wyjąłem z kieszeni zawinięty w folię zegarek z symbolem nadgryzionego jabłuszka. Typ gwizdnął przez zęby, pokiwał głową z uznaniem.

      – Szkoda go, ale trudno. Kody pan do niego ma? Bo jak nie, to…

      – Mam, mam wszystko. Mój, legalny.

      – Ja nie pytałem, sam pan powiedział. Parę dni roboty, ale da się… Dane zostawić czy wyczyścić?

      – Kopia zapasowa tylko do odczytu. Wszystko poza tym na przemiał.

      – Się zrobi. Jak płatność?

      – Gotówka. Ewentualnie towar.

      – Towar?

      – Ten, którego nie ma na rynku w danej chwili.

      Teraz to on się zjeżył, strzelił oczami w bok, ku szufladzie. No tak, na pewno miał tam albo broń, albo guzik alarmowy pod blatem.

      – Ja się w te wasze dilerskie ustawki nie chcę pchać – zaskrzeczał. – Gotówka, kasa na blat. Połowa z góry.

      – Nie ma mowy. Mam tyle i za to chcę czip, w który od razu wrzucimy trochę kasy. – Wyciągnąłem z kieszeni kilka kart.

      Przejrzał, policzył, pomruczał, ale w końcu wrzucił do pudełka w szafce. Puknął w jeden z holowyświetlaczy, przewinął kilka dostępnych opcji kodowania… Spojrzał na mnie powątpiewająco.

      – Ten się nada?

      Przyjrzałem się zdjęciu na wyświetlaczu. Zakazana morda, więzienny tatuaż nad okiem, na szczęście właśnie prawym. Widoczne na szyi żyły, więc typek ostro dawał w kanał. Pochyliłem się, żeby odczytać imię i nazwisko.

      – Iwan Niedorobowicz Pedalov. Nie no, kurwa, bez jaj, że ktoś taki…

      – Sprawdzone wszystko, tożsamość potwierdzona. Bierzemy? Bo albo to, albo ulica.

      – Bierzemy – sapnąłem.

      Usiadłem na pokrytym plamami płynów wszelakich, powycieranym fotelu zabiegowym. On chciał postawić sobie zydel po mojej lewej stronie, ale zabrałem rękę i wymownie spojrzałem na prawą.

      Pokręcił głową.

      – W protezę nie wolno, jeśli jest wybór.

      – Nie swojego też nie wolno, więc jeden chuj. Dawaj, wkręcaj pan tego czipa.

      Wzruszył ramionami, posłusznie przesiadł się, podciągnął sobie ramię manipulatora. Obejrzał krytycznie protezę, spod której wcześniej zdążyłem wyłuskać schowany tam nabój, w końcu znalazł pasujące miejsce. Zaznaczył markerem fluorescencyjnym i poszedł do sejfu, żeby wyciągnąć wybrany nadajnik.

      Nawet nie chciałem myśleć, skąd na czarnym rynku biorą się takie rzeczy. Przecież to był towar ścisłego zarachowania, nie? Każda sztuka wychodziła z Państwowej Wytwórni Komponentów Wartościowych, trafiała pod strażą prosto do urzędu, gdzie montowano to ludziom po osiągnięciu pełnoletności.

      Owszem, można było takiego czipa zhakować, czasami nawet skopiować albo coś w nim zmienić, mimo że już samo to było ścigane z urzędu. Natomiast żeby poszedł przeszczep – no, to znaczyło, że ktoś musiał poprzedniego właściciela po prostu zniknąć.

      Macher wytrząsnął stalową tabletkę z pudełeczka, opłukał w spirytusie. Niepotrzebnie, bo i tak będzie montować w metal, ale pewnie miał już taki odruch. Przyłożył tak i siak, w końcu znalazł pasujące ustawienie.

      – No dobra, to wiercimy – mruknął, odpalając napęd maszyny.

      Trochę się napocił, zanim wyborował w solidnej protezie odpowiednio duży otwór. Wreszcie upchnął tam czipa, kulturalnie dostukał gumowym młotkiem, przyheftkował i zaspawał po wierzchu. Wyglądało to średnio, więc jeszcze przeszlifował, wypolerował… No dobra, po założeniu okładziny prawie nie było widać.

      – Kilka zasad bezpieczeństwa… – zaczął, ale ja machnąłem ręką.

      – Wiem. Tylko transakcje ręczne, większość opcji niedostępna, potrzebny bliski kontakt, nie będzie się zgrywać z odczytem siatkówki. Jeśli nie trzeba, to nie dawać do sprawdzenia… Ale przecież mówiłem, że ja tylko za autobusy chcę płacić.

      – Aha, pewnie. Reszta będzie za dwa, trzy dni tak. I jakby coś, to…

      – Jasne, ja też nigdy tu nie byłem, a pana nie znam! – parsknąłem.

      – Otóż to. Podpisze pan tutaj, o.

      Wywołał na holoczytniku dokument, ja przebiegłem wzrokiem. Potrząsnąłem głową.

      – Jak to, nie rozumiem… „Niniejszym zaświadczam, że w dniu takim a takim nie byłem, nie rozmawiałem ani w szczególności nie zakupiłem towarów ani usług”… Co to jest, do cholery?

      – Demencja – uśmiechnął się tamten. – Jeden bystry prawnik mi to polecił.

      – Dementi chyba? Ale to przecież tak nie działa! Jaki to ma sens, że ja panu tutaj poświadczę, że się nie znamy?

      – Dla mnie żaden. Ale sam pan wie, jakie są sądy, co nie? Lepiej takie coś mieć, niż oczami świecić!

      Teraz ja wzruszyłem ramionami, przyłożyłem kciuk i sczytałem świeżo zainstalowany czip. Oczywiście, że jedno do drugiego nie pasowało, bo niby jak? Ale typkowi zdawało się to w zupełności wystarczać, więc co ja się będę czepiał…

      Pożegnałem się zdawkowo, odebrałem magazynek i opuściłem gościnny przybytek. Jak ja się nazywałem teraz?

      – Gejoszkin? Ciotowski? – zawarczałem sam do siebie.

      Nie miałem nawet jak wywołać danych, bo wszak wspawana w mój implant tabletka czipa była zupełnie pasywna. No dobra, przypomnę sobie przy pierwszej okazji.

      Zerknąłem na lewą rękę, ale przecież nie było tam komunikatora, który zostawiłem do sformatowania. Nawet nie wiedziałem, która godzina… Niby ciemno, ale patrząc po ruchu na ulicach, jeszcze nie było ósmej chyba.

      Co najmniej godzina w transporcie publicznym mnie czekała… Ech.

      Podjąłem mozolną wspinaczkę po schodach.

      Półtorej godziny.

      Tyle zajęło mi dostanie się spod mostu na obrzeżach Lenińskiego w samo serce Nowodzierżyńskiego rejonu.

      Po


Скачать книгу