Republika Smoka. Rebecca Kuang
ścianą. Suni i Baji stali przygarbieni ze splecionymi swobodnie na piersiach rękoma, jakby myślami byli już przy kolacji.
Rin przycupnęła na podłodze, skupiła się na oddechu i ignorowaniu szarpiących skronie ukłuć bólu.
Obliczyła, że ostatnią dawkę opium przyjęła trzydzieści godzin wcześniej. Od tygodni nie wytrwała tak długo. Raz po raz splatała palce, by uspokoić roztrzęsione dłonie. Nie pomagało. Nie uśmierzało też migreny.
Kurwa mać.
Z początku sądziła, że potrzebuje opium wyłącznie, by uporać się z żałobą. Była przekonana, że będzie palić, tylko dopóki nie poczuje ulgi, dopóki wspomnienia ze Speer i pamięć o Altanie nie zbledną i nie przestaną przysparzać bólu; dopóki nie nauczy się funkcjonować, nie czując na barkach dławiącego brzemienia winy.
Tak, wina to dobre słowo. Przy czym nie chodziło o pojęcie z dziedziny moralności, a uczucie. Uczucie dziwne i irracjonalne. Tłumaczyła sobie przecież, że niczego nie żałuje, że Mugeńczycy zasłużyli na wszystko, co ich spotkało, i że nie musi już o tym myśleć. Tyle że wspomnienie wciąż było obecne w jej duszy. Było jak bezdenna czeluść, przepaść, do której Rin ciskała wszystkie ludzkie emocje, jakie próbowały jej zagrozić.
Lecz ta pustka wciąż nawoływała, nakłaniała do spojrzenia w otchłań. Kusiła, by Rin rzuciła się w nią głową w dół. Także Feniks nie pozwalał jej zapomnieć. Feniks chciał, żeby była z siebie dumna. Feniks karmił się gniewem, a gniew nierozerwalnie wiązał się z przeszłością. Tak więc Feniks dzień w dzień rozdrapywał szponami ledwie zabliźniające się w duszy Rin strupy, podpalał je na nowo, ponieważ to ożywiało wspomnienia dziewczyny, a pamięć stanowiła paliwo dla gniewu. Kiedy Rin nie była pod wpływem opium, bezustannie nawiedzały ją wizje, nierzadko bardziej realne i wyraziste od materialnej rzeczywistości. Czasami ukazywał się jej Altan. Znacznie częściej coś innego. Za sprawą Feniksa docierały do niej wspomnienia niezliczonych pokoleń. Tysiące tysięcy Speerytów zwracało się do swego bóstwa w rozpaczy i żałobie. A ów bóg gromadził ich cierpienia, magazynował je i obracał w płomienie.
Wspomnienia bywały też zwodniczo łagodne. Rin widywała między innymi brązowoskóre dzieciaki, ganiające po nieskazitelnie białej plaży. Oglądała płonące na brzegu ognie – nie stosy pogrzebowe, nie niosące zniszczenie pożary, lecz zwykłe obozowe ogniska. Paleniska dające ciepło i strawę.
Zdarzało się, że ukazywali się jej Speeryci, tak wielu Speerytów, że mogliby zasiedlić gwarną, bogatą wieś. Nieodmiennie zdumiewało ją, że jest ich aż tylu, że ma do czynienia z całym plemieniem, z całą rasą, bo przecież czasami obawiała się, że po prostu ich sobie wyśniła. Gdy Feniks gościł u nich na dłużej, Rin wyławiała fragmenty rozmów prowadzonych w języku, który niemal rozumiała, migały jej oblicza, które prawie udawało się jej rozpoznać. Nie byli wściekłymi bestiami z nikaryjskich podań. Nie byli bezrozumnymi wojownikami, jakich pragnął w nich mieć Czerwony Cesarz i do której to roli przymuszali ich wszyscy późniejsi władcy. Siedząc wokół swych ognisk, kochali, śmiali się i płakali. Byli po prostu ludźmi. Zawsze jednak, zanim Rin mogła na dobre zatonąć we wspomnieniach o dziedzictwie, którego nie otrzymała, dostrzegała na zamglonym horyzoncie zbliżające się od strony kontynentu statki, okręty wojenne płynące z bazy morskiej Federacji.
To, co działo się potem, stanowiło mglisty wir barw i przenikających się wzajemnie punktów widzenia, następujących jeden po drugim zbyt szybko, by Rin miała szansę się skupić. Krzyki, wrzaski, zamęt. Szeregi, nieprzebrane szeregi Speerytów gromadzących się z bronią w ręku na plaży.
To jednak nie mogło wystarczyć. Z perspektywy Federacji musieli wydawać się dzikusami, którzy uzbrojeni w zaostrzone kije stają do walki z bogami. Huk dział sprowadził na wioskę pożar tak błyskawicznie jak skacząca na rozpałkę iskra.
Olbrzymie okręty – pływające fortece – ostrzeliwały wyspę chmarami pojemników z gazem. Przy każdej salwie rozlegał się straszliwie niewinny dźwięk – ot, głuche puknięcia. Puszki biły w ziemię, otwierały się i rozsiewały dokoła olbrzymie, gęste obłoki żrącego, żółtego dymu.
Padały kobiety. Dzieci wiły się w agonii. Szeregi wojowników szły w rozsypkę. Gaz nie przynosił śmierci natychmiastowej; wynalazcy tej broni nie byli aż tak łaskawi.
A potem rozpętywała się rzeź. Żołnierze Federacji strzelali bez opamiętania, nie zastanawiali się, do kogo mierzą. Mugeńskie kusze potrafiły wypuszczać trzy bełty jednocześnie. Bezlitosny grad stalowych grotów rozszarpywał szyje, rozłupywał czaszki, kaleczył członki i przeszywał serca.
Rozbryzgi przelanej krwi tworzyły na białym piasku marmurowe desenie. Trupy słały się wszędzie tam, gdzie jeszcze przed chwilą stali ludzie. O świcie na brzegu lądowali mugeńscy generałowie, podeszwy ich ciężkich butów beznamiętnie deptały zmasakrowane ciała. Ktoś wbijał w splamioną szkarłatem plażę sztandar Federacji.
– Jest kłopot – rzucił Baji.
– Co? – Rin wyrwała się z zamyślenia.
– Sama zobacz.
Dobiegł ją niespodziewany chór dzwonów – radosny dźwięk, wyjątkowo nie na miejscu w zrujnowanym mieście. Przycisnęła policzek do szpary w ścianie magazynu. Wśród gapiów wił się falujący płócienny smok, niesiony na długich tyczkach przez grupę tancerzy. Za smokiem podążali pląsający ludzie, wymachujący proporcami i wstęgami. Towarzyszyli im grajkowie i zasiadający w jasnoczerwonych lektykach urzędnicy. Za nimi gęstniał tłum.
– Mówiłeś, że organizują niewielką ceremonię – prychnęła Rin. – A to jest, kurwa, parada roku!
– Jeszcze godzinę temu było spokojnie – odparł Unegen.
– Za to teraz na placu tłoczą się chyba wszyscy mieszkańcy tego szacownego miasteczka. – Wyglądający między deskami Baji przymrużył oko. – Więc jak? Nadal troszczymy się o cywilów?
– Tak – rzucił Chaghan, zanim Rin zdążyła otworzyć usta.
– Nudziarze – westchnął Baji.
– W takich warunkach punktowe zamachy to przecież łatwizna – podjął wieszczek. – W ciżbie znacznie łatwiej zbliżyć się do celu. Łatwiej też zaatakować bez zwracania na siebie uwagi i wycofać się, zanim zareaguje ochrona.
Rin, która usta miała już otwarte, chciała wtrącić: „Ale to cały tłum świadków”, lecz nie pozwolił jej na to ostry skurcz. Zespół odstawienny. Fala bólu szarpnęła jej mięśnie; przelała się z trzewi na zewnątrz tak gwałtownie, że świat zniknął na moment za czarną zasłoną. Zdołała jedynie złapać się za pierś i chrapliwie zaczerpnąć łyk powietrza.
– Wszystko w porządku? – zaniepokoił się Baji.
Odpowiedź utonęła w podchodzącej Rin do gardła żółci. Zgięła się wpół. Jej żołądek zaatakowała druga fala torsji. I trzecia.
– Rin? – Baji położył jej dłoń na ramieniu.
– Nic mi nie jest! – wycedziła. Miała wrażenie, że powtarza to co najmniej tysięczny raz.
Coś jednak jej było. Tępy łomot w głowie powrócił, tym razem w asyście nudności, które nie chciały zelżeć, dopóki z cichym jękiem nie osunęła się na kolana. Pochyliła głowę. Na podłogę chlusnęły wymiociny.
– Zmiana planów – zadecydował Chaghan. – Rin, wracasz na statek.
– Nie. – Otarła usta.
– Wracaj. W tym stanie na nic nam się nie przydasz.
– Jestem waszym komandorem – wydyszała – więc zamknijcie