Republika Smoka. Rebecca Kuang
rozkaz. Żołnierze rzucili się naprzód. Władzę nad Rin przejęły odruchy, straciła resztki panowania. W umyśle miała najpierw ogłuszającą ciszę, a zaraz potem usłyszała piskliwy, żałobny odgłos, zwycięski skrzek boga, który zrozumiał, że wygrał.
Gdy spojrzała na Unegena, nie zobaczyła w nim człowieka, ujrzała zwęglone ciało, biel szkieletu połyskującego pod opadającym płatami mięsem; widziała, jak w kilka sekund obrócił się w popiół, i uderzyło ją, jak doskonale czysty jest ten szarawy proszek; nieskończenie bardziej przyjemny od skomplikowanej, niejasnej konstrukcji z kości i ciała, jaką był do tej pory…
– Przestań!
Nie słyszała wołania, lecz żałosne, błagalne skomlenie. Na ułamek sekundy spod warstwy popiołu wyjrzała twarz Unegena.
Zabijała go. Wiedziała, że go morduje, i nie potrafiła przestać.
Nie była nawet w stanie ruszyć ręką. Stała unieruchomiona, a ze wszystkich jej kończyn tryskały huczące płomienie, utrzymujące ją w miejscu równie pewnie, jakby zamknięto ją w kamieniu.
Spal go – powiedział Feniks.
– Nie, przestań…
Tego właśnie chcesz.
Nie, wcale tego nie chciała. Ale ogień nie gasł. Dlaczego Feniks miałby darzyć Rin choćby ułudą poczucia kontroli, po co? Był wiecznie zaostrzającym się apetytem; ogień pożerał i pragnął pożerać coraz więcej. Kiedyś ostrzegała ją przed tym Mai’rinnen Tearza, lecz wtedy Rin nie posłuchała, a teraz, lada moment, Unegena czekała śmierć…
Coś zatkało jej usta. Poczuła na wargach smak laudanum. Gęsty, słodki, kleisty. Panika i ulga zmagały się ze sobą w głowie, Rin szamotała się i dławiła, lecz Chaghan tylko mocniej przycisnął nasączoną szmatę do jej twarzy.
Ziemia usunęła się jej spod stóp. Rin wydała z siebie stłumiony okrzyk.
– Oddychaj – rzucił ostro Chaghan. – Zamknij się i oddychaj.
Zakrztusiła się obrzydliwym i jednocześnie znajomym zapachem; Enki robił to dla niej już wiele razy. Walczyła, by przestać się opierać; tłumiła naturalny instynkt – sama przecież rozkazała, by tak postąpili, tak właśnie mieli się zachować.
Lecz ta świadomość niczego nie ułatwiała.
Pod Rin ugięły się kolana. Ramiona opadły. Zwiotczała, oparła się o Chaghana.
Wyprostował ją, zarzucił sobie rękę dziewczyny na bark i pomógł ruszyć w stronę schodów. Na ich drodze kłębił się dym. Rin nie czynił szkody, ale widziała, że włosy wieszczka zaczynają się skręcać i ciemnieją na końcach.
– Kurwa… – wysapał pod nosem.
– Gdzie Unegen? – szepnęła słabo.
– Będzie dobrze, wyjdzie z tego.
Chciała powiedzieć, że musi go zobaczyć, lecz język miała zbyt ciężki, żeby zdołał ułożyć choć jedno słowo. Także nogi ostatecznie skapitulowały, ale nie pozwoliła sobie upaść. Środek uspokajający rozchodził się w jej krwiobiegu i świat przeistoczył się w dziedzinę światła i powietrza, w krainę baśni.
Rin dobiegł jakiś okrzyk. Poczuła, że ktoś podrywa ją z ziemi i układa na dnie sampana.
Zdołała po raz ostatni spojrzeć za siebie.
Na horyzoncie zobaczyła portowe miasto. Lśniło niczym ogniste wici – latarnie i lampiony płonęły na pokładach wszystkich łodzi i statków, w roziskrzone powietrze unosiło się dudnienie dzwonów i sygnały dymne.
Ostrzeżenie zrozumiałe dla wszystkich żołnierzy cesarzowej.
Rin znała standardowy zestaw kodów milicji. Wiedziała, co te sygnały oznaczają. Obwieszczały rozpoczęcie polowania na zdrajców.
– Moje gratulacje – rzucił Chaghan. – Dzięki tobie mamy na karku całą milicję.
– Co teraz zro… – Język opadł jej na dno ust. Straciła zdolność wydawania artykułowanych dźwięków.
– Niżej! – Położył dłoń na ramieniu Rin i pchnął.
Nieporadnie wpadła w przestrzeń pod ławkami. Otworzyła oczy i zobaczyła przed sobą dno łodzi, kilka cali od nosa, bez trudu mogła policzyć sęki. Wzory na drewnie zaczęły wirować. Stały się wykonanymi tuszem rysunkami, zapadła w nie. Tusz nabrał kolorów, tworząc czerwono-czarno-pomarańczowy świat.
Otchłań stanęła otworem. Był to jedyny moment, kiedy miała szansę się otworzyć – gdy Rin bawiła wysoko ponad swoim umysłem, gdy nie panowała nad sobą do tego stopnia, że nie mogła uciec przed jedynym wspomnieniem, którego sobie wzbraniała.
Szybowała ponad wygiętą na kształt łuku wyspą, oglądała erupcję ognistej góry, patrzyła na rzeki płynnej lawy, wylewające się ze szczytu i spływające wąskimi strugami ku leżącym w dolinach miastom.
Patrzyła na miażdżone istnienia, na życia spalone, spłaszczone i obrócone w dym. Takie to było proste, równie proste jak zdmuchnięcie świecy, jak zgniecenie ćmy opuszką kciuka; wtedy chciała, by do tego doszło; sprawiła to mocą własnej woli, niczym bogini.
Dopóki przypominała sobie te chwile z pełnej dystansu ptasiej perspektywy, nie czuła wyrzutów sumienia. Była jedynie zaintrygowana, jakby podpaliła mrowisko lub nabiła na czubek sztyletu tłustego żuka.
Zabijanie owadów nie wywołuje poczucia winy, zawiera w sobie jedynie tę cudowną, dziecięcą ciekawość, z jaką człowiek ogląda wijące się w agonii stworzonka.
To nie było wspomnienie ani wizja; widziała iluzję, którą wyczarowała na własny użytek, ułudę, do której powracała za każdym razem, gdy traciła kontrolę i towarzysze musieli ją znieczulić narkotykiem.
Chciała na to patrzeć – potrzebowała tego tańca na skraju fałszywej pamięci, balansowania pomiędzy boską, zimną obojętnością mordercy i potwornymi wyrzutami sumienia. Igrała z własną winą niczym mała dziewczynka przysuwająca otwartą dłoń do płomienia świecy, sprawdzająca, w jakiej odległości poczuje parzące liźnięcia.
Duchowy odpowiednik samobiczowania, coś jak wbijanie paznokcia w rozdrapany do krwi pryszcz. Naturalnie znała odpowiedź, po prostu nie umiała nikomu się przyznać – kiedy zatapiała tę wyspę, w chwili gdy stawała się morderczynią, naprawdę tego pragnęła.
– Wszystko z nią w porządku? – Głos Ramsy. – Co się tak śmieje?
– Będzie dobrze. – Głos Chaghana.
Tak, chciała krzyknąć Rin. Tak, wszystko w porządku. Ot, po prostu coś się jej przyśniło, po prostu utknęła pomiędzy tym światem a sąsiednim, po prostu oczarowały ją iluzje własnego uczynku. Turlała się po dnie sampana i chichotała, aż wreszcie śmiech przeszedł w głośny, szarpiący szloch. A potem rozpłakała się i łzy przesłoniły wszystko.
Zbudź się!
Ktoś uszczypnął Rin w ramię. Poderwała się gwałtownie i usiadła na posłaniu. Prawą dłonią odruchowo sięgnęła do nieobecnego pasa, próbując chwycić rękojeść noża, który leżał w pomieszczeniu za drzwiami. Lewą na oślep uderzyła prosto w…
– Kurwa! – wykrzyknął Chaghan.
Nie bez trudu skupiła spojrzenie na twarzy wieszczka. Cofnął się i wyciągnął przed siebie ręce, by pokazać, że nie trzyma w nich broni, a tylko szmatkę. Palce dziewczyny nerwowo obadały szyję i przeguby. Wiedziała, że nie jest skrępowana, naprawdę wiedziała, lecz i tak musiała sprawdzić. Po prostu musiała.
Wieszczek