Republika Smoka. Rebecca Kuang
pod osłoną ciemności, gnany szamańską mocą tak potężną, iż cesarskie statki dały za wygraną już po kilku godzinach pościgu. Cike rozeszli się do własnych zajęć – Qara z Chaghanem zaszyli się w swojej kajucie, w której spędzali niemal cały czas podróży, a Baji zszedł do kubryku i walnął się na hamak.
Rin także zamknęła się u siebie i rozpoczęła duchowy pojedynek z bogiem.
Nie miała wiele czasu. Działanie laudanum słabło. Ustawionym pod klamką stołkiem zablokowała drzwi, usiadła na podłodze, wcisnęła głowę między kolana i zaczęła nasłuchiwać głosu Feniksa.
Czekała, by bóstwo znów zaczęło się domagać całkowitej władzy; chciała wrócić do stanu, gdy ognisty ptak skrzeczał w jej myślach tak długo i ogłuszająco, aż wreszcie ulegała i spełniała jego zachcianki. Tym razem jednak zamierzała odpowiedzieć własnym krzykiem.
Tuż obok ułożyła niewielki myśliwski nóż. Zacisnęła powieki. Po kilku chwilach zrozumiała, że laudanum opuściło jej krwiobieg bez reszty, zobojętniająca mgiełka rozwiała się na dobre. Natychmiast poczuła skręcające trzewia wrzenie, które w rzeczywistości nie ustało nawet na moment. I wraz z przerażającą szansą na trzeźwość dotarło do Rin coś jeszcze – świadomość. Za każdym razem cofała się do tej samej sceny, do momentu sprzed kilku miesięcy, kiedy stała na czworakach w zapomnianej świątyni na wyspie Speer. Feniks napawał się tym wspomnieniem, ponieważ z jego boskiej perspektywy była to chwila, gdy wspiął się na wyżyny niszczycielskiej mocy. Przywoływał te obrazy, bo chciał, by Rin uwierzyła, iż jedyną możliwością na pogodzenie się z grozą jest dopełnić dzieła.
Chciał, żeby spaliła statek. Żeby zabiła wszystkich, których ma pod ręką. Namawiał, by przybiła potem do brzegu i zaczęła palić i tam; niczym płomyk przytknięty do kartki papieru miała ruszyć w głąb lądu i spopielać na swojej drodze wszystko, dopóki ze świata nie zostałoby jedynie jałowe, szare pogorzelisko.
Obiecywał, że w ten sposób Rin zdoła się oczyścić.
Usłyszała symfonię wrzasków, głosów pojedynczych i rozlegających się chóralnie, słów wykrzykiwanych w mowie Speerytów bądź po mugeńsku – nie miało to znaczenia, ponieważ cierpienie i agonia w każdym języku brzmią tak samo.
Prawdziwą torturą stało się dla niej, że byli naraz liczbami i nie liczbami, iż rozgraniczenie to raz po raz się zacierało. Było to straszliwe, ponieważ kiedy byli liczbami, potrafiła to znieść. Gdy jednak stawali się ludzkimi istnieniami, nie radziła sobie z mnożeniem. Po chwili wrzaski zbiegły się w jeden samotny ton i przyjęły postać Altana.
Cała jego twarz pękała wzdłuż szczelin otwierających się w zwęglonej skórze, oczy płonęły pomarańczowym płomieniem, czarne łzy rozmywały policzki, ogień wyżerał go od wewnątrz – a ona nie mogła nic na to poradzić.
– Przepraszam – wyszeptała. – Przepraszam cię. Przepraszam. Próbowałam…
– Ciebie powinno to spotkać – powiedział Altan, a jego wargi pokryły się pęcherzami i odpadły, odsłaniając nagą kość. – Ty powinnaś była umrzeć. Powinnaś była zginąć w ogniu. – Oblicze Speeryty stało się popiołem, trupią czaszką, która przywarła niemal do twarzy Rin; kościste palce zacisnęły się jej na szyi. – To powinnaś być ty.
Nie była już pewna, czy kolejne pojawiające się myśli należą do niego, czy do niej, wiedziała tylko, że huczą tak głośno, iż zagłuszają wszystko inne.
Chcę, byś cierpiała.
Chcę, żebyś umarła.
Chcę, byś spłonęła.
– Nie! – zawołała i wbiła sobie nóż w udo. Ból przyniósł jedynie przelotną ulgę; oślepiająca biel wyparła z jej duszy całą resztę, lecz już po chwili powrócił ogień.
Nie udało się.
Poniosła porażkę.
Tak jak poprzednim razem i jeszcze wcześniej. Przegrywała przy każdej podjętej próbie. Na tym etapie sama już nie wiedziała, dlaczego to właściwie robi, chyba po to, żeby tym bardziej zadręczać się świadomością, że nie umie zapanować nad huczącym w jej umyśle pożarem.
Świeże rozcięcie dołączyło do kolekcji krwawiących ran, które pokrywały jej ramiona i nogi; ran, które wycięła we własnym ciele przed tygodniami – i które uparcie otwierała – ponieważ mimo że ból stanowił środek zaledwie tymczasowy, to poza opium innego remedium nie miała.
Chwilę potem nie mogła już myśleć.
Ruchy stały się mechaniczne, wszystko przychodziło z oszałamiającą łatwością – uformowanie w palcach kulki opium, wywołanie pierwszej iskry, a potem ta maskująca swąd zgnilizny woń krystalicznej słodyczy.
Największą zaletą opium było dla Rin to, że już po pierwszym zaciągnięciu wszystko traciło znaczenie i przez kilka kolejnych wykrojonych ze świata godzin mogła odetchnąć od odpowiedzialności istnienia.
Wciągnęła dym w płuca.
Płomienie przygasły. Wspomnienia ustąpiły. Świat przestał kaleczyć i nawet frustracja porażki skarlała i odeszła na dobre. Jedynym, co pozostało, był ten słodki, najsłodszy dym.
Wiedzieliście, że w Ankhiluun działa specjalny urząd, którego wyłącznym zadaniem jest obliczanie całkowitego ciężaru, jaki miasto jest zdolne udźwignąć? – rzucił pogodnie Ramsa.
Chłopak był wśród cike jedynym, który potrafił poruszać się po Pływającym Mieście swobodnie. Parł naprzód raźnymi susami, bez najmniejszego problemu przemykając po wąskich kładkach, rozpiętych nad brudnymi kanałami. Wszyscy pozostali stąpali po rozkołysanych deskach bardzo nieśmiało.
– I jaki to ciężar? – zapytał Baji, widząc, że młodszy kolega tylko na to czeka.
– Nie wiem, ale wydaje mi się, że powoli dobijają do granic – odparł Ramsa. – Muszą coś zrobić z liczbą mieszkańców. Jeśli wciąż będzie przybywać tu ludzi, Ankhiluun zacznie tonąć.
– Można ich odesłać na kontynent – zasugerował Baji. – Głowę dam, że przez kilka ostatnich miesięcy ubyło tam najmarniej dwieście tysięcy.
– Można. Można też posłać ich na kolejną wojnę. To wyjątkowo skuteczny sposób ograniczania populacji. – Ramsa wskoczył zwinnie na kolejny mostek.
Rin szła niezgrabnie za chudzielcem, mrużąc zaczerwienione oczy w promieniach bezlitosnego południowego słońca.
Z kajuty nie wychodziła przez kilka dni. Codziennie przyjmowała najmniejszą możliwą dawkę opium, która pozwalała jej ukoić umysł, a jednocześnie nie wykluczała normalnego funkcjonowania. Nawet jednak ta niewielka ilość poważnie zaburzyła jej zmysł równowagi, przez co schodząc na ląd, musiała trzymać Bajiego za rękę.
Rin darzyła Ankhiluun serdeczną nienawiścią. Nie znosiła słonawego, ostrego zapachu oceanu, przed którym nie było tutaj ucieczki; nie cierpiała panującego w tym mieście hałasu, głosów piratów i kupców pokrzykujących na siebie w dialekcie ankhiluuńskim, niezrozumiałym tworze powstałym z połączenia nikaryjskiego i języków Zachodu. Nienawidziła też faktu, że Pływające Miasto unosi się na morzu, kołysząc z każdą falą, przez co nawet stojąc w miejscu, miała wrażenie, że zaraz upadnie.
Gdyby nie zmusiła jej konieczność, za nic nie postawiłaby tu nogi. Ankhiluun jednak było jedynym w całym cesarstwie miejscem, gdzie mogła się poczuć w miarę bezpieczna. I tylko tutaj mogła spotkać ludzi skłonnych sprzedać jej broń.
I opium.
Pod