Cherub. Przemysław Piotrowski

Cherub - Przemysław Piotrowski


Скачать книгу
tę sprawę. Ale czy mogła podejrzewać, że śledztwo przybierze taki obrót? Śmierć Kotelskiego sprawiła, że jej mały sekret znów stał się bezpieczny. Teraz nie mogła opędzić się od przeczucia, że jednak nie należy tylko do niej. I wrażenie to stawało się coraz intensywniejsze. Brudny był za bystry.

      Jeszcze przez kilkanaście sekund wpatrywała się w wyświetlacz. Wahała się. Chwilę później schowała telefon do torebki i wyszła z pomieszczenia.

      * * *

      – I jak poszło? – Zawadzka zgniotła puszkę po piwie i wyrzuciła ją do śmietnika. Otworzyła lodówkę i wyciągnęła jeszcze dwa, z których jedno wręczyła Brudnemu.

      – Dzięki. Nie było w butelce?

      – Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby – odparła z przekąsem. – Były, ale ciepłe, bo lodówka im nawaliła. W drugiej mieli puszki. Ale mów, co z tą pindą…

      Zawadzka rozsiadła się w fotelu i otworzyła piwo. Miała na sobie tylko krótkie sportowe spodenki i bawełniany T-shirt z grafiką rękawic bokserskich. Włosy spięła w tradycyjną kitkę, choć kilka niesfornych kosmyków jak zwykle lądowało jej na twarzy.

      Brudny otworzył swoje. W niewielkim pokoju panował gorąc i zimne piwo było jak znalazł. Wynajęli dwie jedynki tam gdzie zawsze, czyli w hotelu Pod Dębem znajdującym się w południowo-zachodniej części Zielonej Góry. Komisarz nie był sentymentalnym typem, a przynajmniej swoją decyzję tłumaczył względami czysto pragmatycznymi, bo hotel był tani, sąsiadował ze strzelnicą i znajdował się zaledwie kilka minut jazdy samochodem od komendy. To, że właśnie tu zaczynał nowe życie po wyjściu z sierocińca i że tu mieszkał podczas dwóch ostatnich śledztw, nie miało według niego żadnego znaczenia i podobne sugestie ze strony Julki zbywał milczeniem.

      Teraz też nie miał ochoty na rozmowę.

      – Powiesz coś czy jak zawsze mam cię ciągnąć za język? – zagadnęła Zawadzka.

      – Niby co, Julka?

      – Ja pierd… – Zawadzka przewróciła oczami. Tolerowała jego gburowaty sposób bycia, co nie znaczy, że nie działał jej na nerwy. – Coś chyba mówiła…

      – Nie była zadowolona i ta sprawa chyba trochę ją przeraża. Zgrywa twardą, ale moim zdaniem będzie jej ciężko.

      – Zasugerowałeś pomoc profilera?

      – Tak.

      – No i?

      – Powiedziała, że się zastanowi. A co u Anki?

      – Też się trochę przestraszyła. Laboratorium ma pracować całą noc. Do jutra do południa powinna mieć wyniki, ale ostrzega, żeby nie liczyć na zbyt wiele. Jeśli sprawca nie zostawił odcisków albo się z wrażenia nie zapluł, to ta kartka nic nam nie zdradzi.

      – A koperta?

      – Jest kilka paluchów, ale nie liczyłabym, że należą do mordercy. Jest na to zbyt bystry. Na bank działa w rękawiczkach.

      Przez dłuższą chwilę oboje siedzieli i sączyli piwo. Na ich ciałach skrzyły się kropelki potu.

      – Masz już jakieś pierwsze typy? – zagadnęła Zawadzka.

      – Przynajmniej dwieście.

      – Hmm…

      – Moim zdaniem to ktoś od hieronimek.

      – Ten krzyżyk może być tylko podpuchą.

      – Nie sądzę. Ten ktoś mnie zna.

      – Chcesz znów otwierać tamten rozdział?

      – „Chcę” to złe słowo. Muszę pogadać z Zimnym. Wiem, że przy poprzednim śledztwie pracował nad tożsamością i odszukaniem setek wychowanków. Jeśli dopisze nam szczęście, sporą część roboty będziemy mieli z głowy.

      – Była wąska grupa chłopaków, z którymi miałeś na pieńku, mam rację?

      – Od nich zacznę. Chociaż… – Brudny podrapał się po brodzie – …jakoś trudno mi sobie wyobrazić, aby któryś z tych półgłówków mógł wymyślić coś takiego.

      – Ty i… Kwiczoł też się tam wychowaliście. I nie wyrośliście na półgłówków…

      – Kwiczoł to co innego. Był wilkiem wśród owiec, nawet jeśli Gwidona ostatecznie go złamała.

      – Komu jeszcze podpadłeś?

      – Było ich wielu, ale nie chcę teraz o tym gadać. Interesuje mnie motyw.

      – Sam mówiłeś, że wielu wychowanków hieronimek trafiło potem na ulicę.

      – Przez jakiś czas starałem się śledzić ich losy. Rzeczywiście spora grupa szybko weszła w konflikt z prawem.

      – Zatem może to zwykła zemsta? Może Kotelski w jakiś sposób skrzywdził jednego z nich? Wsadził za kratki? Warto przyjrzeć się prowadzonym przez niego sprawom.

      – Zimny już pewnie wałkuje ten temat, ale mam przeczucie, że nie tędy droga. Sprawca zamordował Kotelskiego, ale głównym jego celem jestem ja. Tylko dlaczego akurat prokuratora okręgowego, skoro wystarczyło zabić byle kogo?

      – Chce rozgłosu?

      – Może. Nie wiem. Muszę się z tym przespać. Jestem padnięty.

      – I tak jestem pełna podziwu, że przetrwałeś ten dzień.

      – Już nie przesadzaj. Na razie.

      – Na razie.

      Brudny wstał i wyszedł z jej pokoju. W rękach wciąż ściskał puszkę z resztką piwa. Dopił je zaraz po wejściu do swojego. Padł na fotel i zamknął oczy. Niemal od razu stanęła przed nim Arleta Winnicka. Naga, kusząca. Prężyła się przed nim dokładnie w tym miejscu, a on miał wrażenie, jakby to było wczoraj. Otworzył oczy, gdy poczuł nagły przypływ podniecenia. Wstał, otworzył okno i zapalił papierosa.

      Tamtego pamiętnego wieczora, gdy przyszła do niego z winem, zignorował to. Uznał, że każdy ma prawo do robienia w wolnym czasie tego, na co akurat ma ochotę. Dziś sprawa nabierała zupełnie innego wymiaru. To, co wtedy zobaczył, nie mogło być tylko dziwnym zbiegiem okoliczności. Brudny nigdy w takie nie wierzył.

      Spojrzał na zegarek. Minęła północ, a on wciąż ślęczał nad raportem z sekcji Brunona Kotelskiego. Winnicka wyraziła się jasno. Ma być gotowy na rano. Nie byłoby z tym problemu, bo w tego typu sytuacjach podobny raport powinien powstać jak najszybciej, ale najchętniej zrobiłby tej babie na złość. Nie lubił jej. Wiedział, że nim gardzi. Była szorstką, oschłą i zmanierowaną suką. Kiedyś, gdy pod nieobecność regularnie współpracującej z nią patomorfolog Joanny Wołoś robił dla niej sekcję starszej pani zamordowanej przez wnuczka, tak go wnerwiła, że załatwił sobie jej fotkę i przykleił na tarczy do rzutek. Wisiała tam dobre kilka miesięcy, dopóki nie została kompletnie podziurawiona. Oczywiście dowiedziała się o tym i od tamtej pory nie korzystała z jego usług. Nie musiała, bo jej sprawy zwykle były proste jak drut i większość sekcji robiła z przyczyn czysto proceduralnych. W przypadku kilku ostatnich rzecz miała się zupełnie inaczej. A że był najlepszym fachowcem w zachodniej Polsce, musiała się dostosować.

      Lekarz sądowy Robert Krzywicki nie był jednak mściwym człowiekiem. Mało tego, potrafił wiele wybaczyć i miał mnóstwo cierpliwości. Ludzie lubili z nim pracować, bo nawet w najbardziej ekstremalnych sytuacjach potrafił rozładować atmosferę. Nie było to skutkiem profesji, którą uprawiał, a tym bardziej zaprzeczenia, wyparcia czy innego mechanizmu obronnego, a raczej przesadnie przyjaznego i dobrotliwego charakteru. Doktor Krzywicki taki już był. Zawsze uśmiechnięty,


Скачать книгу