Cherub. Przemysław Piotrowski
Zauważył, że niespodziewanie stał się starszym panem, który myśli głównie o tym, aby po pracy położyć się na kanapie i odpocząć. Coraz częściej doskwierał mu kręgosłup. Trzydzieści lat pochylania się nad zwłokami musiało pozostawić po sobie trwały ślad w postaci zwyrodnień. Kiedyś próbował rehabilitacji, ćwiczeń, a nawet wybrał się do jakiegoś magika, który specjalizował się w akupunkturze i wszelakich technikach medycyny wschodniej. Jako lekarz był co do tego pomysłu sceptyczny, ale namówił go kolega po fachu, więc poszedł. Magik wymasował mu stopy, nawbijał igieł w lędźwie, a potem pougniatał jak nagrzaną małolatę, ale nawet jeśli po tej wizycie chwilowo poczuł poprawę, to nagle zaczął mieć problemy z łopatką. Ból bywał nieznośny, a gdy powrócił ten w części lędźwiowej, zamiast jednego problemu miał dwa.
Coraz częściej żałował, że nigdy nie zdecydował się ustatkować. Matka zawsze powtarzała mu, że na starość będzie pluł sobie w brodę. Zrobiła to nawet na łożu śmierci i były to jedne z jej ostatnich słów. Nie posłuchał jej. Nigdy się nie ożenił, nigdy nie spłodził dziecka. Dziś coraz częściej myślał o tym, aby kogoś poszukać. Ale jak miałby odnaleźć się w tym nowym świecie, gdzie miłość coraz częściej odnajdywało się w sieci? Nigdy nie miał większych problemów z kobietami, ale w tej kwestii należał do tradycjonalistów. Kawa, kwiaty, wino, potem upojna noc. U niego, zwłaszcza gdy był jeszcze piękny i młody, na tym większość relacji się kończyła. Cenił sobie kawalerskie życie, ale okazało się, że czas płynie szybciej, niż mu się wydaje, i nagle obudził się w zupełnie innym świecie. Z nadwagą, bolącym kręgosłupem, coraz częstszymi i silniejszymi migrenami, zwłaszcza zaś samotnymi wieczorami z kawą, papierosem i kolejnym „bestsellerem”, który obok bestsellera nawet stać nie powinien. Dwa lata temu, po śmierci Borysa, nie zdecydował się na zakup kolejnego psa. Sam do końca nie wiedział dlaczego. Tłumaczył to sobie tym, że prawdziwego przyjaciela nie da się zastąpić ot tak. Kupić tym bardziej. Finał był taki, że gdy przychodził po pracy do domu, już nawet nikt go nie witał.
Zapalił papierosa i odchylił się w krześle. Potrzebował chwili, aby tabletka zaczęła działać. Nie chciał zabierać papierkowej pracy do domu. Musiał skończyć ten pieprzony raport dla Winnickiej. Poczuł pragnienie. Odłożył papierosa do popielniczki i powoli podniósł się z krzesła. Usztywnienie w dolnym odcinku kręgosłupa bywało coraz bardziej uciążliwe. Podszedł do lodówki i wyjął sok pomarańczowy. Wypił prosto z kartonu, po czym wrócił do biurka i chwycił tlącego się papierosa. Zaciągnął się, wpatrując się w wypełnioną po brzegi popielniczkę. Pomyślał, że opróżni ją z petów, bo niemożliwie cuchnęły. Wziął ją i skierował się do kubła na śmieci, ale niespodziewanie coś chwyciło go w lędźwiach. Ból był tak nagły i silny, że aby nie upaść, oparł się o blat dłonią, w której niósł popielniczkę. Cuchnąca zawartość rozsypała się na podłodze.
– Szlag by to! – zaklął.
Pety walały się wszędzie, a on nie miał pod ręką nawet zmiotki i szufelki. Zresztą nawet gdyby miał, wątpił, czy zdołałby się schylić i posprzątać. Wyprostował się, zamknął oczy i zaczął liczyć na głos do dziesięciu. Gdy skończył, złość częściowo uleciała. W drugiej dłoni wciąż trzymał dopalającego się papierosa. Uznał, że gdy zgasi go na podłodze, nie zrobi to już większej różnicy, więc upuścił go i przydepnął butem. Zaklął pod nosem raz jeszcze. Nie mógł tak tego zostawić.
Postanowił, że spróbuje ogarnąć bałagan i poszuka zmiotki w kantorku, który wykorzystywały sprzątaczki. Sprawdził, czy może się poruszać. Ból był uciążliwy, ale nie było tak źle. Krzywicki doszedł do wniosku, że da radę. Wyszedł z biura na korytarz. Zapalił światło. Drzwi wejściowe na jego końcu były uchylone. Nie było to czymś wyjątkowym, bo gdy zostawał sam do późna (co ostatnio zdarzało się coraz częściej), zwykle prosił ostatniego wychodzącego pracownika, aby je blokował, dzięki czemu wytwarzał się przeciąg między głównym wejściem a oknem w jego biurze i dym papierosowy szybciej się ulatniał. Teraz jednak poczuł ukłucie niepokoju.
Kto następny? Może właśnie ty…?
Mógłby przysiąc, że usłyszał szept. Zimny dreszcz spłynął mu po kręgosłupie. Wiedział, jak formuje się strach. Psychologia była mu nie mniej obca niż fach, którym zajmował się na co dzień. Pomyślał, że musi się uspokoić i zachowywać racjonalnie. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że zostawianie uchylonych drzwi do budynku prosektorium nie mieściło się w kategorii działań racjonalnych. Niedopatrzeniem mógłby określić to w każdy inny wieczór. Dziś było nie tylko nieodpowiedzialne, ale też po prostu głupie.
Kto następny? Może właśnie ty…?
Ten głos brzmiał tylko w jego głowie. A gdyby w drzwiach pojawił się teraz morderca? Jak miałby się przed nim obronić? Przecież ledwo chodził.
Odrzucił te myśli i pokuśtykał do wejścia. Wysunął głowę na zewnątrz i się rozejrzał. Na parkingu stał tylko jego od dawna niemyty mercedes. Prosektorium znajdowało się na uboczu miasta, w pobliżu cmentarza i w sporej odległości od jakichkolwiek innych zabudowań, w związku z czym o tej porze zawsze panowała tu niemal głucha cisza. Nie licząc odgłosów pobliskiego lasu.
Dziś grały tylko świerszcze.
Krzywicki poczuł się głupio, ale dla świętego spokoju zamknął drzwi i przekręcił zamek. Powolnym krokiem, wciąż nieco utykając, ruszył w głąb korytarza. Minął swoje biuro, następnie dwa kolejne i pomieszczenie gospodarcze. Następny był kantorek.
Nawet nie wiedział, czy jest otwarty, bo nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek do niego zaglądał. Nacisnął klamkę. Popchnął drzwi, które coś przyblokowało. Charakterystyczny dźwięk zdradzał, że to jakieś wiadro albo mop. Mop może się przydać, pomyślał.
Poszukał palcami włącznika, ale nie zdążył zapalić światła.
Nagle poczuł bolesne ukłucie. Chwycił się za szyję, ale w ciągu kilku sekund obraz rozmazał się i zapadła ciemność.
* * *
Obudziło go jaskrawe światło. Było tak silne, że pod zamkniętymi powiekami widział gęstą siatkę naczynek krwionośnych. Migrena wróciła z potężną mocą. Pulsujący ból zdawał się pochodzić z najgłębszych obszarów mózgu. Chciał otworzyć oczy i pomasować skronie, ale zdał sobie sprawę, że nie może się ruszyć. Może drgnął. Minimalnie poruszył głową. Nic więcej. Żyłki w powiekach nieznacznie się przesunęły.
– Proszę się uspokoić i nie panikować. – Głos był zniekształcony, jakby dochodził z innego pomieszczenia. – Nie jestem po studiach medycznych i brakuje mi pewności, czy otrzymał pan prawidłową dawkę, a chyba nie chcielibyśmy, aby pan doktor nam tu przedwcześnie zszedł.
„Przedwcześnie” zabrzmiało wyjątkowo złowieszczo. Zwłaszcza że poczuł ucisk w płucach.
– Pan jeszcze chwilę poczeka, doktorze. Trochę ma tu pan bałagan, ale już prawie udało mi się doprowadzić pana miejsce pracy do względnej używalności. Jeszcze chwila i będzie pan mógł otworzyć oczy.
Nie mógł się poruszyć. Nie mógł odpowiedzieć. Wbrew temu, co mówił ten człowiek, nie mógł nawet otworzyć oczu i – o zgrozo – także oddychać. Mógł tylko myśleć. I się bać.
– Pewnie się pan zastanawia, co się dzieje. Choć raczej powinien pan sobie zadać pytanie, co się wkrótce wydarzy. Cóż, mam nadzieję, że jest pan cierpliwym człowiekiem. Podobno cierpliwość to jedna z najważniejszych cnót. Zgadzam się z tym stwierdzeniem. I mogę obiecać, że pana cierpliwość, doktorze, wkrótce zostanie wynagrodzona.
Był sparaliżowany. Ukłucie. Coś mu zaaplikował. Alloferin? Pavulon? Tubarin?
Dźwięki stały się wyraźniejsze. Każdy kolejny przerażał