CHŁOPIEC Z LASU. Harlan Coben
otworzył szerzej oczy.
– Naomi – dodała Hester.
– Wiem, jak ma na imię moja córka – warknął. – Czego pani chce?
– Nie chodzi do szkoły.
– I co z tego? Jest pani z dyrekcji?
– Nie.
– Więc co panią obchodzi moja córka? Czego pani ode mnie chce?
Bez marynarki, z podkrążonymi oczami, z rozluźnionym krawatem i podwiniętymi rękawami koszuli wyglądał jak facet, który wrócił właśnie z całodziennej harówy. Jego popołudniowy zarost wydawał się wieczorny lub nocny. Hester mogła się założyć, że Pine nalał już sobie szklaneczkę czegoś mocniejszego.
– Czy mogę porozmawiać z Naomi?
– Po co?
– No cóż… – Hester przywołała na usta swój legendarny rozbrajający uśmiech. – Proszę posłuchać, nie chcę panu w żadnym wypadku zaszkodzić. Nie jestem tu w urzędowym charakterze.
– To w jakim?
– Wiem, że to trochę niezwykłe… ale czy z Naomi wszystko w porządku?
– Nie rozumiem… dlaczego interesuje się pani moją córką?
– Wcale się nie interesuję. Nie chciałam być wścibska. – Hester rozważyła wszystkie opcje i uznała, że najlepiej będzie spróbować podejścia osobistego. – Naomi chodzi do szkoły razem z moim wnukiem, Matthew. Może o nim wspominała?
Pine zacisnął mocno wargi.
– Po co pani tu przyjechała?
– Matthew i ja… to znaczy chciałam się upewnić, czy wszystko z nią w porządku.
– Nic jej nie jest. – Zaczął zamykać drzwi.
– Mogę ją zobaczyć?
– Chyba pani żartuje?
– Wiem, że nie chodzi do szkoły.
– I co z tego?
Rozbrajający uśmiech najwyraźniej nie zadziałał.
– Gdzie jest Naomi, panie Pine? – Tym razem w głosie Hester zadźwięczała stal.
– Jakie ma pani prawo…?
– Żadnego – odparła Hester. – Nie mam żadnego prawa. Ale przyjaciel Naomi się o nią martwi.
– Przyjaciel? – parsknął Pine. – To pani wnuk jest teraz jej przyjacielem, tak?
Hester nie bardzo wiedziała, co ma sądzić o jego tonie.
– Proszę tylko, żeby mi pan pozwolił się z nią zobaczyć.
– Tu jej nie ma.
– A gdzie jest?
– To naprawdę nie powinno panią obchodzić.
– Mówił pan, że widział mnie w telewizji – powiedziała jeszcze ostrzej.
– I co z tego?
– Chyba pan wie, że lepiej ze mną nie zadzierać. – Spiorunowała go wzrokiem.
Pine cofnął się o krok.
– Naomi pojechała do swojej matki – mruknął, zaciskając dłoń na klamce. – I wie pani co? Najlepiej będzie, jak pani i pani wnuk odczepicie się od mojej córki. A teraz proszę się wynosić z mojego terenu.
Facet zamknął drzwi, a potem, jakby chciał podkreślić swoje oburzenie, zasunął głośno zasuwę.
Tim czekał na Hester przy samochodzie. Kiedy się zbliżyła, otworzył jej drzwi.
– Kawał chama – mruknęła.
Robiło się późno. Zapadał zmierzch. W tym rejonie, zwłaszcza w pobliżu gór, prawie nie działało uliczne oświetlenie. Tego dnia nie mogli już w żaden sposób pomóc Naomi Pine.
Tim siadł za kierownicą i włączył silnik.
– Powinniśmy już chyba wracać – powiedział. – Za dwie godziny zaczyna się pani program.
Patrzył na nią w lusterku wstecznym i czekał.
– Kiedy ostatnio odwiedziliśmy Wilde’a? – zapytała Hester.
– We wrześniu minie sześć lat.
Powinno ją zdziwić, że minęło tyle czasu. Powinno ją zdziwić, że Tim tak dobrze pamiętał, kiedy to było.
Powinno. Ale wcale nie zdziwiło.
– Myślisz, że uda ci się znaleźć do niego drogę?
– O tej porze? – Tim przez chwilę się zastanawiał. – Chyba tak.
– No to spróbujmy.
– Nie może pani do niego zadzwonić?
– Wątpię, żeby miał telefon.
– Mógł przenieść się gdzie indziej.
– Nie – odparła Hester.
– Albo może go nie być w domu.
– Tim…
Wrzucił bieg.
– Już jadę.
Rozdział 5
Tim dostrzegł zjazd, dopiero kiedy po raz trzeci przejechali Halifax Road. Wąska dróżka była prawie całkiem zarośnięta i kiedy w nią skręcili, mieli wrażenie, że przedzierają się przez gigantyczną gęstwinę. Pędy i gałęzie szorowały dach i boki auta niczym obrotowe szczotki w myjni samochodowej. Kilkaset metrów na południe, nieopodal Split Rock Sweetwater, był Obóz Modlitewny Ludu… Jak oni teraz kazali się nazywać? Ludem Ramapough Lenape, góralami Ramapough, Indianami Ramapough czy po prostu Ramapoughami, biorącymi swój początek, zdaniem jednych, od rdzennych mieszkańców tej ziemi, zdaniem innych, od walczących w wojnie o niepodległość Hesyjczyków, którzy współżyli z miejscowymi, a zdaniem jeszcze innych, od zbiegłych niewolników, którzy schronili się u dawnych Indian Lenape jeszcze przed wojną secesyjną. Tak czy owak, Ramapoughowie – Hester starała się tego zbytnio nie komplikować – byli teraz samotniczym, ale i wymierającym szczepem.
Trzydzieści cztery lata wcześniej, kiedy niedaleko stąd odnaleziono małego chłopca, noszącego teraz nazwisko Wilde, wielu podejrzewało – i nie zmieniło się to po dziś dzień – że mały miał coś wspólnego z Ramapoughami. Nikt oczywiście nie wiedział nic na pewno, ale kiedy ma się do czynienia z kimś odmiennym, biednym i samotnym, rodzą się różne legendy. Że na przykład jakaś kobieta ze szczepu porzuciła swoje nieślubne dziecko albo że w ramach jakiegoś porąbanego plemiennego rytuału chłopca wysłano do lasu. Albo że mały zabłądził i plemię nie chce się do niego przyznać. Wszystko to, rzecz jasna, było bzdurą.
Słońce dawno już zaszło. Drzewa nie tyle stały przy drodze, ile się na nią wpychały; górne gałęzie chyliły się ku sobie i stykały niczym ręce dzieci, robiących „pajacyki”. Było ciemno. Hester domyślała się, że skręcając z Halifax Road, uaktywnili pierwszy czujnik, a potem, jadąc tą wąską dróżką, dwa albo trzy następne. Kiedy dotarli do końca drogi, Tim zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni i stanęli przodem do wyjazdu.
W lesie nadal panowały cisza i spokój. Jedyne oświetlenie dawały reflektory samochodu.
– Co teraz? – zapytał Tim.
– Zostań w samochodzie.
– Nie może pani tam iść sama.
–