Ostrzeżenie. Christine Watkins
z odrzuceniem otoczenia i chciałem być jego częścią. Gdzieś głęboko we mnie tkwiła zduszona myśl, że nie jestem takim kapłanem, jakim powinienem być; jednak swoją zdradę kilku przykazań ukrywałem pod cukierkową warstwą życzliwości, do tego stopnia, że ludzie uważali mnie za dobrego księdza, a ja trwałem w przekonaniu, że bardzo dobrze sobie radzę ze swoim życiem.
Wśród księży z mojego otoczenia panowała moda na to, by zachowywać się jak zwykli ludzie, którzy przy okazji noszą koloratkę, co najmocniej objawiało się na ambonie. Nie głosiliśmy moralności, dogmatów czy zbawienia dusz, czyli tego, o co tak naprawdę chodzi w Kościele. My mówiliśmy o tym, co ludzie chcieli usłyszeć – o pokoju, miłości i radości – zamiast o tym, o czym powinni byli usłyszeć. Panie, zlituj się nad księdzem, który nie był popularny, bo to oznaczało brak napływu pieniędzy, a ja zarządzałem parafią Najświętszego Serca Pana Jezusa, która znajdowała się w małym mieście Fredonia w Kansas.
Pewnego dnia postanowiłem uzyskać radę od znajomego księdza odnośnie do pewnego problemu, który miałem w parafii, a to wiązało się z podróżą do Wichity, oddalonej o jakieś sto czterdzieści kilometrów. Najszybszą drogą była autostrada nr 96 – niebezpieczna, górzysta droga bez pobocza, zapchana ciężarówkami z naczepami i truckami. Około czwartej po południu jechałem na wschód i zmierzałem w stronę domu. I to jest ostatnia rzecz, którą pamiętam.
Zderzyłem się czołowo z pikapem, którym z Hutchinson jechały trzy osoby. Nie miałem zapiętego pasa bezpieczeństwa, więc wyrzuciło mnie z samochodu, po czym wylądowałem z pełnym impetem na ziemi i straciłem przytomność. Doznałem poważnego wstrząśnienia mózgu, a prawa część głowy została oskalpowana. Część prawej półkuli mózgu była oderwana od reszty, a wiele komórek mózgowych uległo zniszczeniu.
Tuż za mną jechała mennonicka zakonnica z Frontenac, która zatrzymała samochód i towarzyszyła mi aż do przyjazdu karetki. Później powiedziała mi, że gdy leżałem na jej kolanach, ciągle próbowałem odmawiać Zdrowaś, Maryjo. Chciała mi pomóc, ale nie znała tej modlitwy. Dziękuję Bogu za tę zakonnicę, ponieważ wyjaśniła ratownikom medycznym, że chyba mam złamany kark i muszą uważać. Miała rację.
Mój drugi kręg szyjny był złamany – taki uraz „czule” nazwano „złamaniem wisielca”, bo gdy ktoś zostaje powieszony, pęka kręg szyjny C2 i w rezultacie człowiek się dusi. Gdyby po wypadku próbowano mi przekręcić głowę w drugą stronę, umarłbym.
Karetka zawiozła mnie do małego szpitala w pobliskim mieście Eureka. Lekarz dyżurny przyszył mi z powrotem skórę. Swojej siostrze, która była również pielęgniarką, powiedział: „Niewiele mogę dla niego zrobić” i wezwał po mnie helikopter LifeWatch ze szpitala Wesley w Wichita. Nadal byłem nieprzytomny. Gdy lekarz z siostrą patrzył, jak helikopter odrywa się od ziemi, stwierdził: „On nie przeżyje tego lotu”.
Helikopter wylądował na dachu szpitala w Wichita i prędko zawieziono mnie do centrum urazowego, gdzie się mną zajęto, a potem skierowano na oddział intensywnej terapii, zaledwie pięć budynków od miejsca, w którym dorastałem. Moja mama, wdowa, widziała z okna lądujący helikopter i już wtedy zaczęła się martwić. Gdy tylko poinformowano ją, że to mnie przywieziono, od razu przybiegła do szpitala. Jeden z moich parafian zadzwonił wieczorem do szpitala, żeby się dowiedzieć, co ze mną, i usłyszał, że dają mi piętnaście procent szans na przeżycie. Mam nadzieję, że mama nigdy się o tym nie dowiedziała.
Później dotarła do mnie informacja, że te trzy osoby, które jechały w drugim samochodzie, przeżyły. Powiedziano mi też, że tego samego dnia wieczorem drzwi do naszego kościoła były otwarte, by ludzie mogli w każdej chwili przyjść i się za mnie modlić. W następnych dniach parafianie zbierali się, by rano i wieczorem odmawiać Różaniec w mojej intencji. Pierwszego wieczoru również kościoły ewangelików, baptystów i metodystów otworzyły swoje drzwi dla wiernych. Pastor Zgromadzenia Bożego w Fredonii spędził całą noc na modlitwie za mnie, a mennonici dołączyli mnie do swoich próśb modlitewnych. Moja wdzięczność dla wszystkich tych ludzi jest ogromna.
Kilka miesięcy później jeden z lekarzy powiedział mi: „Ojcze, myśleliśmy, że mimo iż przeżyłeś, to resztę życia spędzisz w żelaznym płucu, wpatrując się w sufit, sparaliżowany od szyi w dół. Z oczywistych względów nie mogę tego zrobić, ale na twojej karcie chciałbym napisać słowo cud, bo ty naprawdę jesteś cudem. Każdy, kto zajrzy do twojej karty, dojdzie do takiego wniosku”.
Nie potrzebowałem żadnej operacji, a pracownicy szpitala powiedzieli, że doszedłem do siebie w rekordowo szybkim tempie. Założono mi ortezę szyjno-piersiową, zwaną również aureolą. Otaczała ona moją głowę i była przytwierdzona do niej czterema śrubami, wprowadzonymi bezpośrednio do mojej czaszki – dwiema z przodu i dwiema z tyłu, żebym nie mógł się schylać ani ruszać szyją. Symbolika jak gdyby wymuszonej świętości została poprzedzona łaską Boga i nie uległa w moich oczach zamazaniu. „Aureola” była połączona z żelazną „kamizelką”, którą również musiałem nosić i której nie dało się zdjąć. Przez osiem miesięcy nie mogłem ruszyć głową w żadną stronę, a moje skronie, niczym zdetonowane pola minowe, nadal mają wgłębienia po śrubach.
Półtora miesiąca po wypadku wypuszczono mnie ze szpitala w aureoli i kamizelce. Zamieszkałem w domu rodzinnym, gdzie miałem dochodzić do zdrowia z pomocą mamy, młodszego brata, który mieszkał w Wichita, i drugiego brata, który wziął urlop w marynarce wojennej i siedział z nami w domu noc i dzień.
Mój biskup nie zamknął parafii; na moje miejsce wysłał zastępcę, który odprawiał mszę w weekendy. Po siedmiu miesiącach, gdy nabrałem już dość sił, przywrócono mnie do pracy w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa. Musiałem wyjść, kupić nowy samochód i zmierzyć się ze swoją traumą, co było bardzo trudne. Jeszcze trudniejsza była podróż powrotna do parafii tą samą drogą. Ale cieszę się, że ją odbyłem.
Moi parafianie szybko podzielili się ze mną swoją troską i modlitwami o moje zdrowie i powrót. Mieszkańcy Fredonii, a zwłaszcza członkowie parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa, to ludzie, którzy odczuwają bojaźń Bożą i bardzo poważnie traktują swoją wiarę. Po moim powrocie zauważyłem i doceniłem fakt, że ze względu na mój wypadek nie wymagali ode mnie za dużo, co ogromnie mi pomogło.
Niedługo po powrocie zacząłem czytać w trakcie mszy w zwykłe, jak mi się zdawało, dni Ewangelię według św. Łukasza, rozdział 13, wersety od 6 do 9:
I opowiedział im następującą przypowieść: „Pewien człowiek miał zasadzony w swojej winnicy figowiec; przyszedł i szukał na nim owoców, ale nie znalazł. Rzekł więc do ogrodnika: «Oto już trzy lata, odkąd przychodzę i szukam owocu na tym figowcu, a nie znajduję. Wytnij go, po co jeszcze ziemię wyjaławia?» Lecz on mu odpowiedział: «Panie, jeszcze na ten rok go pozostaw, aż okopię go i obłożę nawozem; i może wyda owoc. A jeśli nie, w przyszłości możesz go wyciąć»”.
Gdy czytałem tekst z lekcjonarza, nagle wydarzyło się coś nadzwyczajnego i nadprzyrodzonego. Jestem Niemcem i wiem, że takie rzeczy po prostu się nie dzieją. Strona, z której czytałem, rozświetliła się i powiększyła, po czym uniosła się, a ja w tej samej chwili zacząłem sobie dość niewyraźnie przypominać pewną rozmowę.
Próbując zachować spokój, dokończyłem mszę tak zwyczajnie, jak potrafiłem, a potem wróciłem na plebanię, opadłem na fotel i nerwowo wypiłem jakieś cztery filiżanki kawy. Zastanawiałem się: „Dlaczego akurat ta Ewangelia wskrzesza tyle wspomnień? I czego one dotyczą?”.
A potem nagle wszystko do mnie wróciło. Taka rozmowa rzeczywiście się odbyła, i to chwilę po wypadku, gdy leżałem nieprzytomny. Zostałem zabrany przed Boży tron, tuż przed sąd Jezusa Chrystusa! Nie widziałem Go, ale słyszałem Jego głos. To, co wydarzyło się potem, stało się natychmiast, na tyle, na ile można mówić tutaj o „czasie”. Jezus oskarżył mnie o