Zbrodnia wigilijna. Georgette Heyer
grałeś Makbeta! – zawołała Mathilda.
Joseph przyjął jej słowa ze spokojem. Z dumną miną oświadczył, że zagrał w życiu wszystkie wielkie role tragiczne. Jednak zaraz musiał pożałować swoich słów, bo przechwalając się, nie zauważył, jak do pokoju weszła jego żona, a Mathilda od razu zawołała do niej, by zaprzeczyła tak ewidentnemu kłamstwu.
– Nie pamiętam, żeby Joseph kiedykolwiek występował w roli Makbeta – rzekła Maud swoim zwykłym, beznamiętnym głosem. – Był jednak dobry w innych rolach charakterystycznych. Naprawdę dobry.
Wszyscy natychmiast wyobrazili sobie Josepha jako Pierwszego Grabarza i nawet usta Pauli zadrgały w leciutkim uśmiechu. Maud, nieświadoma wrażenia, jakie wywołują jej słowa, zaczęła sobie przypominać różne pomniejsze role, w których Joseph doskonale się sprawdził, i rzuciła mglistą obietnicę, że zajrzy do zeszytu z wycinkami prasowymi, który ostatnio gdzieś się jej zapodział.
– Tę księgę też będziemy musieli podwędzić i raz na zawsze wyrzucić – wyszeptał Stephen do Mathildy, jednak odrobinę zbyt głośno.
Mathilda drgnęła, bo nie usłyszała, jak wszedł do pokoju. Stanął tuż za nią, z rękami w kieszeniach i fajką między zębami. Sprawiał wrażenie niecnie zadowolonego z siebie; na jego ustach błąkał się podejrzanie wesoły uśmiech. Kuzynka dobrze go znała, więc odgadła, że musiał być podekscytowany jakąś niedawną sprzeczką, prawdopodobnie z Nathanielem.
– Jesteś głupcem – powiedziała, nie owijając w bawełnę.
Stephen popatrzył na nią z uniesionymi lekko brwiami.
– A to dlaczego?
– Pokłóciłeś się ze stryjkiem.
– Ach, o to ci chodzi. Przecież często się z nim kłócę.
– Choć prawie na pewno jesteś jego głównym spadkobiercą?
– Tak właśnie rozumiem swoją sytuację.
– Nat ci już o tym powiedział? – spytała Mathilda zaskoczona.
– Nie. Ale wysłuchałem pouczającej homilii z ust stryja Joego.
– Kiedy?
– Wczoraj wieczorem, kiedy wszyscy poszli już spać.
– Stephenie, Joe naprawdę ci to powiedział? Że Nat zrobił z ciebie głównego spadkobiercę?
Stephen wzruszył ramionami.
– Może nie ujął tego aż tak dosadnie, ale wyciągnąłem wnioski z okrągłych zdań, mrugnięć i półsłówek.
– Spodziewam się, że on wie. Jednak lepiej uważaj, co robisz. Przecież Nat może jeszcze zmienić zdanie.
– Ośmielę się przyznać ci rację – stwierdził Stephen obojętnym tonem.
Mathildę zalała fala złości.
– To dlaczego go denerwujesz?
Fajka Stephena zgasła i spróbował ją na nowo zapalić. Z błyskiem w oczach popatrzył na kuzynkę ponad cybuchem.
– Moja droga, ja go wcale nie denerwuję. Stryj po prostu nie lubi mojej narzeczonej.
– A ty ją lubisz? – spytała impulsywnie Mathilda.
Natychmiast pożałowała, że nie ugryzła się w język, a Stephen popatrzył na nią wyraźnie zadowolony z jej zakłopotania.
– Oczywiście.
– Przepraszam – rzuciła Mathilda i się odwróciła.
W nadmiernym pośpiechu zaczęła przymocowywać do drzewka małe świeczki. Choć znała Stephena od dawna, nie potrafiła go rozgryźć. Mógł być zakochany w Valerie, mógł mieć już dosyć tej miłości, ale też mogła nim kierować w tym związku zwykła nieustępliwość. Czy jednak był na tyle głupi, żeby ryzykować utratę fortuny z powodu dziwacznej zawziętości? Przecież żaden mężczyzna nie może być aż takim idiotą, pomyślała Mathilda z cynizmem. Zerknęła na Stephena z ukosa i pomyślała: ale ty byłbyś w stanie przez swój upór przegrać wszystko. Jesteś podobny do moich bulterierów. One szczekają, warczą, szukają kłopotów i żyją w przekonaniu, że pies żyje po to, by walczyć, szczerzą kły na inne psy nawet wtedy, kiedy te są przyjaźnie nastawione. Och, Stephenie, czy ty naprawdę jesteś takim głupcem?
Znowu na niego popatrzyła. Już nie musiała się z tym kryć, bo przestał na nią zwracać uwagę. Stephen obserwował Valerie, którą Joseph posadził na parapecie wąskiego okna. Nie uśmiechał się do niej, lecz Mathilda miała wrażenie, że w jego spojrzeniu tkwi jakieś ukryte zadowolenie.
Ty wcale nie jesteś głupcem, Stephenie, pomyślała. Tak naprawdę nie można wykluczyć, że jesteś diabelnie przebiegłym facetem. Masz zimną krew i pokręcone poczucie humoru, a ja bym bardzo chciała wiedzieć, co ci teraz chodzi po głowie.
Nagle zaskoczyła ją inna myśl: żałuję, że tutaj przyjechałam!
Jakby reagując na to, Paula nagle zawołała:
– O Boże, jak ja nienawidzę tego domu!
Stephen tylko ziewnął, natomiast Roydon rzucił pytanie:
– Dlaczego?
Wyciągnęła niedopałek papierosa z długiego szklanego ustnika i wrzuciła do ognia w kominku.
– Nie potrafię tego opisać słowami. Jeśli powiem, że wyczuwam w nim zło, będziesz się śmiał.
– Nie, nie będę – odparł Roydon poważnym głosem. – Natomiast głęboko wierzę we wpływ ścierających się ludzkich emocji na całe otoczenie. Jesteś bardzo wrażliwą osobą, Paulo. Zawsze to w tobie wyczuwałem.
– Och, Willoughby, przestań! – zawołała Valerie błagalnym tonem, błyskawicznie przerywając swoje tête-à-tête z Josephem. – Wprawiasz mnie w upiorny nastrój! Przez takie stwierdzenia wciąż mi się wydaje, że coś złego czai się za moimi plecami.
– Nonsens, droga młodzieży, nonsens! – zaprotestował Joseph zdecydowanym głosem. – W Lexham Manor nie ma żadnych duchów, zapewniam was!
– Och, duchy! – zawołała Paula i z lekceważeniem wzruszyła ramionami.
– Często myślę – odezwała się Maud – że gdy ktoś zaczyna bujać w obłokach, dzieje się tak dlatego, że coś złego dzieje się z jego wątrobą.
Paula wydała się tą niezrozumiałą uwagą bardzo zgorszona, więc aby uniknąć wielkiej kłótni, Mathilda rzuciła w pośpiechu, że pora na herbatę. Joseph natychmiast ją poparł i zaczął przeganiać wszystkich za drzwi, zachęcając, by umyli ręce i w ogóle przygotowali się do następnego punktu programu. On sam chciał jeszcze dokończyć dekorowanie domu, więc poprosił Valerie, by przytrzymała dla niego w tym czasie kilka drobiazgów.
Złożyły się na to dwie długie wstążki, duży papierowy dzwonek, gałązka jemioły, młotek oraz puszka z pinezkami. Valerie była już zmęczona bożonarodzeniowymi dekoracjami i wzięła to wszystko do rąk raczej z pochmurną miną.
– Nie sądzi pan, że zawiesił już dosyć? – spytała.
– Teraz chodzi mi o klatkę schodową – odparł Joseph. – Jest taka pusta. Chciałem ją ozdobić przed lunchem, ale przeszkodziła mi bogini przeznaczenia.
– Szkoda, że bogini przeznaczenia nie zajęła się czymś poważniejszym – zauważył Stephen, gotów wyjść z pokoju razem z Mathildą.
Joseph żartobliwie pogroził mu pięścią i jeszcze raz podniósł drabinę.
– Stephen ma mnie za starego łobuza – wyjaśnił Valerie – ale uważam, że wiek niczego nie zmienia. Ty pewnie też uznasz mnie za niepoważnego